— Ja mam iść do kapitana sprawiedliwości? Ja? Nie zrobiłem nic złego, jestem porządnym człowiekiem i dziwię się nie pomału dlaczego...
— Tém lepiéj dla ciebie, tém lepiéj, wytłómaczysz się odrazu i pójdziesz sobie, gdzie ci się podoba.
— Ale puśćcie mnie teraz, ja nie mam nic do czynienia z kapitanem sprawiedliwości — powiedział Renzo.
— A to ci maruda! No, wstawaj! — zawołał jeden z siepaczy.
— A możeby go zanieść na prawdę? — dodał drugi.
— Lorenzo Tramaglino! — rzekł urzędnik.
— Jakim sposobem jaśnie wielmożny pan wie, jak ja się liazy wam?
— No, zabierzcie się do niego — powiedział urzędnik do siepaczy, którzy nie czekając długo porwali Renza, aby go ściągnąć z łóżka.
— Aj! puśćcie! Ani mi się ważcie dotykać waszemi rękami do porządnego człowieka, bo!... Sam potrafię się ubrać!
— A więc ubieraj mi się zaraz — rzekł urzędnik.
— Dobrze, dobrze, już się ubieram — odpowiedział Renzo i rzeczywiście zaczął zbierać różne części ubrania, porozrzucane tu i ówdzie na łóżku, jak szczątki rozbitego okrętu na morskiém wybrzeżu po burzy. A następnie, wciągając je na siebie, tak mówił daléj: — Ale ja nie chcę iść do kapitana sprawiedliwości, ja nie mam z nim nic do czynienia, lecz skoro mi już raz wyrządzają tak wielką zniewagę i to tak niesłusznie, chcę być zaprowadzony do Ferrera. Tego znam przynajmniéj, wiem, że jest zacnym człowiekiem, a nawet oddałem mu pewną przysługę, za którą, jak sądzę, powinien mi być wdzięczny.
— Dobrze, dobrze, mój chłopcze, zaprowadzimy cię do Ferrera — odrzekł urzędnik.
W zwykłych okolicznościach uśmiałby się był tylko pan urzędnik, z tak zabawnego żądania, ale obecne warunki były nie potemu. Już idąc do gospody dostrzegł on na ulicach pewien ruch, o którym trudno było powiedziéć, czy był tylko pozostałością wczorajszego, nie całkowicie jeszcze przytłumionego buntu, czy też początkiem nowych zaburzeń: co chwila otwierały się drzwi i ktoś śpiesznie na ulicę wybiegał, ludzie nadciągali zewsząd, tworzyły się kółka mniejsze i większe, a wszędzie nad czemś się naradzano. Teraz zaś, nie dając tego poznać po sobie, a przynajmniéj usilnie się o to starając, dręczony jakimś dziwnym niepokojem wytężał słuch i zdawało mu się, że gwar na ulicy rośnie z każdą chwilą. Nie więc dziwnego, że mu tak pilno było uprowadzić Renza; ale pragnął
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/252
Ta strona została przepisana.