własnym kosztem, choćby był nawet daleko mniéj od nich przebiegły, zaraz jednak zmiarkuje, o co im chodzi i ze wszystkich tych zabiegów wyciągnie naukę, która im wyjdzie na zgubę, a jemu na pożytek. Otóż, dla tych wszystkich powodów radzilibyśmy takim arcy-szanownym panom, aby nigdy nie tracili przytomności, lub téż starali się zawsze być stroną silniejszą; to ostatnie zaś, jak sądzę, byłoby dla nich rzeczą najbezpieczniejszą.
Nasz Renzo, skoro tylko znalazł się na ulicy, zaczął strzelać oczyma na wszystkie strony, wytężać słuch, wysuwać się naprzód, zbaczać na prawo, to na lewo, jednakże, jakby na biedę, niebyło zbyt wielkiego zbiegowiska ludzi, a chociaż na niejednéj twarzy dawał się widzieć jakiś podejrzany, buntowniczy wyraz, każdy jednak szedł prosto swoją drogą. A więc nie było żadnego rozruchu!
— Pamiętaj! pamiętaj! bądź rozsądny! — powtarzał półgłosem urzędnik idąc tuż za Renzem — twój honor, honor, mój chłopcze, to nie żarty!
Ale Renzo, który zwrócił całą swą uwagę na jakichś trzech przechodniów z zaognionemi twarzami, usłyszawszy, że mówią coś o piekarniach, o mące ukrytéj i o sprawiedliwości, zaczął stroić do nich miny bardzo żałośne i kaszlać w sposób, który zdradzał zupełnie co innego, niż zaziębienie. Trzéj przechodnie spojrzeli z większą uwagą na wieśniaka i jego towarzyszów i przystanęli; zaraz obok nich zatrzymało się kilku innych, a jeszcze inni, którzy już go byli minęli, teraz zawrócili się i w niejakiéj odległości poszli za nim, szepcząc coś między sobą.
— Pamiętaj, pamiętaj, nie gub siebie, mój chłopcze, to gorzéj dla ciebie, sam rozumiesz, nie psuj swéj sprawy; pamiętaj: honor, dobre imię — powtarzał cichym głosem urzędnik. — Renzo jednak coraz się żałośniéj wykrzywiał i kaszlał. Siepacze, zamieniwszy z sobą znaczące spojrzenie, sądząc, że tak chyba będzie najlepiéj, (ach, bo każdemu przecież zdarza się pomylić) zacisnęli jednocześnie sznurki, krępujące ręce więźnia.
— Aj! Aj! Oj! — woła biedna ofiara. — Na ów krzyk ludzie cisną się dokoła, nadbiegają dalsi, na całéj ulicy wszczyna się ruch wielki, a oprawcy Renza muszą się zatrzymać. — To łotr z pod ciemnjé gwiazdy — mówi półgłosem pan urzędnik kryminalny, zwracając się do tych, którzy odrazu stanęli mu za plecami: — to złodziej, złapany na gorącym uczynku. Rozstąpcie się, proszę, zróbcie miejsce dla przedstawiciela prawa i sług jego! Lecz Renzo widząc, że chwila po temu, że siepacze na raz stali się biali, a przynajmniéj bladzi, pomyślał sobie: — albo teraz, albo nigdy. — I natychmiast głos podnosząc, zawołał: — bracia! do więzienia
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/258
Ta strona została przepisana.