wargę, czyż mógł komukolwiek dobrze wskazać drogę? Kto wie nawet, czy znał swoję własną! Ów chłopiec zaś, któremu, co prawda, tak bystro z oczu patrzyło, wyglądał jednak na wielkiego urwisa i niezawodnie postarałby się o to, aby biednego wieśniaka wyprawić w stronę przeciwną téj, w którą iść zamierzał. Święta to prawda, że dla człowieka w kłopocie wszystko prawie staje się powodem do coraz nowych kłopotów! Wreszcie po długich bezskutecznych poszukiwaniach, Renzo spostrzegł człowieka, który szedł spiesznie, nie oglądając się ani na prawo, ani na lewo; zdało mu się, że ten chyba będzie najlepszy, bo mając widocznie jakąś pilną sprawę do załatwienia, odpowie mu niezawodnie krótko i jasno, a gdy usłyszał jeszcze, że ów człowiek z wielkiém ożywieniem coś mówi do samego siebie, poznał w nim szczerą duszę i nie namyślając się dłużjé, podszedł prosto do niego:
— Mój panie, raczcie mi powiedziéć z łaski swojéj, którędy to się idzie w stronę Bergamo?
— W stronę Bergamo? Przez Wschodnią bramę.
— Bardzo dziękuję. A do Wschodniej bramy?
— A to idźcie tędy: zaraz w tę ulicę na lewo, i znajdziecie się na placu katedry, a potém...
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję, tam daljé od placu, to już sam znam drogę. Bóg zapłać panu. I poszedł prosto w stronę, którą mu wskazano. Zapytany stał przez chwilę, patrząc za oddalającym się wieśniakiem, potém poszedł z większym jeszcze pośpiechem, mówiąc półgłosem: — albo on coś przeskrobał, albo też jemu chcą jakiegoś figla wypłatać.
Renzo już jest na placu, przebywa go, mija kupkę popiołu i czarnych węgli w któréj poznaje szczątki wczorajszego ogniska; przechodzi obok schodów katedry, potém obok piekarni kul, nawpół zburzonéj i strzeżonéj teraz przez żołnierzy i daléj, a daléj podąża tą drogą, którą tu przybył wraz z tłumem, dochodzi do klasztoru kapucynów; spogląda na ów placyk, na drzwi kościółka i mówi z westchnieniem; — dobrą radę dawał mi jednak ten furtyan, lepiéjbym zrobił, gdybym wówczas zaczekał w kościele!\
Tu zatrzymał się na chwilę, aby się przyjrzéć uważniej bramie, przez którą chciał wyjść z miasta, i spostrzegł zdaleka, jakby na straży, wielu ludzi dokoła niéj zebranych, a że teraz wyobraźnia jego była nieco podnieconą (nieborak! miał przecież do tego słuszne powody), uczuł więc naraz wielki wstręt do zbliżenia się do owéj bramy. Tuż obok, pod ręką, miał tak dobre schronienie, w którém, dzięki listowi ojca Krzysztofa, mógł liczyć na najlepsze przyjęcie. Nie wiele brakowało, aby zawrócił do furty klasztornéj, lecz po chwili znów nabrał odwagi: — tak, lepiéj ptaszkowi w gaju, niż
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/261
Ta strona została przepisana.