nieopodal granicy, do którego można byłoby się dostać bocznemi drogami; w takim bowiem razie, rozpytując się o nie, nie potrzebowałby już mówić tak często o owém Bergamo, które, jak sądził, mogło w każdym wzbudzać pewne podejrzenie i naprowadzać na jakieś niepotrzebne myśli o ucieczce, pogoni, kryminale.
W czasie, gdy rozważał nad tém, w jaki sposób dałoby się najlepiéj zebrać te wszystkie wiadomości bez obudzenia podejrzeń, naraz spostrzega domek ustronny, stojący w pewném oddaleniu od wioski, przez którą przed chwilą przechodził, a na owym domku zieloną gałązkę. Już od pewnego czasu czuł potrzebę wypoczynku i pokrzepienia się; a oprócz tego przyszło mu na myśl, że może w téj gospodzie potrafi się czegoś dowiedziéć, więc wszedł. Gospoda była pustą, tylko jakaś stara kobieta z przęślicą u boku a z wrzecionem w ręku, siedziała w kąteczku. Powiedział, iż chce coś przekąsić, kobieta oświadczyła, że ma ser niezgorszy i wyborne wino, podziękował (tak jakoś je zbrzydził odrazu za ów figiel, który ono mu wczoraj wyplatało), usiadł na ławce, prosząc o pośpiech. Staruszka natychmiast podała mu sér i chleb, a następnie, w czasie gdy Renzo zabrał się dojedzenia, zaczęła go wypytywać z wielką ciekawością kim jest, skąd przybywa i czy nie może jéj opowiedziéć czegoś o dziwnych rzeczach, które się dzieją teraz w Medyolanie boć przecie nawet i tu we wsi coś już o tém słyszała. Renzo, nie tylko z wielką zręcznością dawał jéj śmiałe i wymijające odpowiedzi, ale oprócz tego potrafił nawet skorzystać z trudnego położenia, w jakiem się znalazł, i obrócił na swą korzyść ciekawość staruszki, która wypytywała go również i o to, dokąd się teraz udaje.
— E! nie mało czasu będę w drodze! — rzekł chłopak: — i tu i ówdzie mam interesa do załatwienia, a nawet, jeżeli mi nieco czasu wolnego pozostanie, to mam zamiar wstąpić do tego miasteczka... czyli raczéj miasta... ach, jakże bo się ono nazywa? Tam, na gościńcu do Bergamo, prawie na saméj granicy, ale jeszcze po naszéj stronie. Otożem zapomniał!...
— To chyba Gorgonzola — odpowiedziała staruszka.
— Gorgonzola! a tak, tak, Gorgonzola! — powtarzał Renzo, jakby po to, aby sobie owę nazwę lepiéj wrazić w pamięć. — A czy to stąd bardzo daleko? — dodał po chwili.
— Tego nie wiem na pewno, może jakie dziesięć, a może nawet i dwanaście mil. Ot, gdyby tu był który z moich synów, toby wam powiedział.
— A jak się wam zdaje, czynie możnaby do Gorgonzoli iść témi miłemi drożynami, nie wychodząc na gościniec, gdzie taki kurz, ale to taki kurz? O! bo, co prawda, Pan Bóg musiał się
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/264
Ta strona została przepisana.