— O — wczorajszych już wiemy.
— A co! czy nie mówiłem, że oni tu więcéj muszą wiedziéć ode mnie, choć ja siedzę w Medyolanie. Popijają tu sobie winko w gospodzie i czatują na podróżnych, aby...
— Ale dziś, dziś co się działo?
— A, dziś. Nic więc nie wiecie, co było dzisiaj?
— No, mówimy przecie, że nic a nic, nikogo stamtąd nie było.
— Otóż więc pozwólcie mi najprzód gardło sobie odwilżyć, a potém już wam opowiem, co było dzisiaj. — Napełnił szklankę, jedną ręką zbliżył ją do ust, drugą podniósł wąsy, potém brodę pogładził, wychylił szklankę i tak mówić zaczął: — Dziś, mili przyjaciele, mało brakowało, aby dzień nie był równie burzliwy, a kto wie czy nie gorszy nawet od wczorajszego. Trudno mi niemal uwierzyć, że jestem tu w Gorgonzoli i że sobie z wami gawędzę, bo trzeba, żebyście o tém wiedzieli, żem już się wszelkich podróży wyrzekał, byle tylko siedziéć w domu i pilnować mego biednego sklepu.
— No, proszę! I cóż-to za licho być mogło? — spytał ktoś ze słuchaczy.
— Oj! że licho, to licho, prawdziwe licho, zaraz się o tém dowiecie. — I, krajać jakieś mięsiwo, które gospodarz przed nim postawił, a następnie, zajadając je z wielkim smakiem, ciągnął daléj swe opowiadanie. Gromadka ciekawych, rozdzieliwszy się na dwie połowy, stała po obu stronach stołu, słuchając go z otwartemi ustami, tylko Renzo w swoim kąteczku pozostał a choć na pozór cala ta sprawa zdawała się nie obchodzić go wcale, jednak, więcéj może, niż kto inny wytężał słuch i, o ile się dało, najpowolniéj przeżuwał ostatnie już kęski.
— Otóż dziś z rana ci hultaje, którzy wczoraj dokazywali tak strasznie, zeszli się na umówione miejsca (tak, bo już się naprzód byli porozumieli i pomyśleli o wszystkimé) zebrali się więc i rozpoczęli na nowo owo miłe włóczenie się po ulicach, starając się hałasem i krzykiem przywabić najwięcéj ludzi, bo to z niemi, przepraszam za porównanie, zupełnie jest tak, jak kiedy śmiecie wymiatają z domu, a kupka brudów rośnie z każdą chwilą. Kiedy już się im zdało, że liczba ich jest dość pokaźna, ruszyli wszyscy ku domowi wikaryusza prowizyi, jakby jeszcze nie dość im było tego, czego się względem niego dopuścili wczoraj: tak po barbarzyńsku obejść się z takim panem! O! łajdaki! A co na niego wygadywali! I to wszystko kłamstwo, potwarz wierutna; on taki pan zacny, porządny, a ja mogę coś o tém wiedziéć przecież, ja, co go znam tak dobrze, gdyż dla całéj jego służby dostarczani sukna na liberyę. Ruszyli więc ku jego domowi, a trzeba było widziéć tę hałastrę; jakie
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/269
Ta strona została przepisana.