bym mógł się spotkać oko w oko z tym kupcem, po tamtéj stronie Addy (ach, kiedyż nareszcie przeprawię się przez Addę!) i zatrzymać go i zapytać, gdzie tak piękne wiadomości uzbierał. Otóż, trzeba, abyś wiedział, mój szanowny panie, iż rzecz tak, a tak się miała, i że owo moje dokazywanie polegało na tém, żem dopomagał Ferrerowi, jak własnemu bratu; masz wiedziéć i o tém, że te łotry, których podobało ci się nazwać memi przyjaciółmi, że ci hultaje, za to, żem do nich przemówił tak, jak na każdego dobrego chrześcijanina przystało, chcieli mnie rozszarpać w kawałki. A wiesz-że ty, iż czasie, gdyś swego sklepu pilnował, mało brakowało, aby mi nie pogruchotano kości, bom twego wikaryusza prowizyi ratował, bom Ferrerowi drogę doń torował, a przecież nie znam i nie widziałem nigdy twego wikaryusza. Czekaj-no, czekaj, nie głupim już teraz panów ratować, drugi raz pewnie ani się ruszę. Wprawdzie robi się to dla zbawienia duszy: oni także przecie nasi bliźni! A oważ wiązka listów, z któréj dowiedziano się o całym spisku i która, jak-to wiesz z pewnością, znajduje się w ręku sprawiedliwości! A co na to powiesz, jeżeli tak, nawet bez czartowskiéj pomocy, zaraz ci ją pokażę? Miałbyś wielką ochotę zobaczyć na własne oczy tę wiązkę, nieprawdaż? Więc patrz... Jakto, tylko jeden list?... A jeden, nie inaczéj, mój panie, i to list, bo chcę, abyś wiedział i o tém, pisany przez zakonnika, który z mądrości i świątobliwości słynie szeroko po świecie, przez zakonnika, którego jeden włos z brody, nie ubliżając waszmości, wart więcéj, niż cała pańska osoba; list, jak sam widzisz, pisany do drugiego zakonnika, który téż jest człowiekiem nie-lada... Możesz się z tego przekonać, czy-to tak wielkie łajdaki ci moi przyjaciele? A na przyszłość naucz się mówić nieco oględniéj, zwłaszcza gdy chodzi o dobrą stawę bliźniego.
Lecz po niejakim czasie, myśli te i wiele innych do nich podobnych, musiały ustąpić przed troskami chwili obecnjé, które całą duszą naszego biednego pielgrzyma owładły. Obawa pogoni, ściągnięcia podejrzeń i zostania pojmanym, która we dnie tak go okropnie trapiła, teraz już wprawdzie opuściła go zupełnie, ale ileż-to przybyło mu natomiast innych udręczeń! Ciemności, które go ogarniały, samotność zupełna, znużenie coraz silniejsze, wiatr ciągły, przenikliwy, który stawał się co chwila chłodniejszym i nie mógł być zbyt miły dla tego, kto miał dotychczas na sobie owe szaty godowe, w które się był ustroił, aby wziąć ślub naprędce i odprowadzić w tryumfie swoję bohdankę do własnego domu; wreszcie, i głównie owo błąkanie się, że tak powiem, po omacku w poszukiwaniu miejsca bezpiecznego schronienia i wypoczynku; wszystko to razem wzięte, mogłoby każdego o rozpacz przyprawić.
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/275
Ta strona została przepisana.