Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/278

Ta strona została przepisana.

do serca i nie namyślając się ani chwili, podążył w stronę owego zbawczego szmeru.
W parę minut znalazł się na krańcu płaszczyzny, tuż nad spadzistością wysokiego brzegu, spojrzał w dół i pomiędzy gęstemi zaroślami, które się aż ku rzece spuszczały, spostrzegł tu i ówdzie połyskującą jak srebro, szybko płynącą, wodę. Następnie zwrócił oczy na brzeg przeciwległy i zobaczył wielką równinę, usianą wioskami, a po-za nią wzgórza, na jednym zaś z tych wzgórków jakąś dużą białawą masę, zapewne miasto Bergamo. Spuścił się nieco po pochyłości, i rozchylając rękami owe gęste zarośla, znów spojrzał na dół w nadziei, iż dostrzeże tam jaką łódkę, lub usłyszy plusk wiosła, ale nic zgoła nie dostrzegł, nic nie usłyszał. Gdyby to nie była Adda, Renzo natychmiast zbiegłby nad wodę, aby szukać brodu, lecz wiedział dobrze, że z Addą niema żartów.
Dlatego więc zamyślił się głęboko nad tém, co teraz ma począć. Wlęść na jakie drzewo i tak, wśród gałęzi, na tym chłodzie, na téj wilgoci, w tém lekkiém ubraniu, czekać, aż zabłyśnie upragniona jutrzenka; nie, to nie podobna, człowiekby naprawdę skostniał od zimna. Chodzić tam i napowrót po pewnéj jakiéjś przestrzeni przez cały dalszy ciąg nocy, to téż nie najlepiej: najprzód uczucie nieznośnego chłodu pewnieby się w ten sposób nie o wiele zmniejszyło, powtóre byłoby to istném barbarzyństwem wymagać jeszcze i téj posługi od owych poczciwych nóg, które mu już dzisiaj z takim wysiłkiem służyły. Przypomniał sobie, że na jedném z ostatnich pól, przez które przechodził, zanim doszedł do owéj nieuprawnéj płaszczyzny, która las poprzedzała, widział jednę z tych szop, słomą krytych, o ścianach z pni, gałęzi i suchego błota, zamiast tynku, w które latem włościanie medyolańscy zwykli zwozić plony z pola i sami też tam dla ich pilnowania nocować. W innych porach roku, szopy te zwykle były puste. Tam więc postanowił resztę nocy spędzić; wrócił na ścieżynę, która go tu przywiodła, przebył las, potém krzaki i nieuprawną płaszczyznę, wyszedł na drogę i prosto do owéj szopy podążył. Zamykały ją ciężkie drzwi, krzywo na zawiasach wiszące, całe w szczelinach, bez zamku ni klamki. Renzo otworzył je, wszedł; na środku wisiała stara sieć rybacka, pełniąca tu widocznie obowiązki hamaku; na ziemi było nieco słomy. Choć miał teraz aż dwa posłania do wyboru, Renzo nie namyślał się długo i poszedł prosto do owéj słomy, osądziwszy, że i tu będzie mu bardzo dobrze.
Wprzód jednak, nim się położył, ukląkł na tém łożu, które mu tak niespodzianie wysłała Opatrzność i z całéj duszy podziękował Jéj za ten nowy dowód miłosierdzia i za opiekę, którą go otaczała w ciągu całego tego nieszczęśliwego dnia. Potém odmówił wie-