czorne pacierze, a na ostatku z wielką skruchą błagał Boga, aby mu raczył przebaczyć, iż wczorajszego wieczora, nie tylko ich nie odmówił, ale nawet się nie przeżegnał, i jak się w téj chwili o sobie wyraził, — poszedł spać jakby pies jaki, jeżeli jeszcze nie gorzéj. To téż dlatego, — dodał w duchu opierając się rękami o słomę, i z postawy klęczącej przechodząc w leżącą — dlatego dziś zrana tak przyjemnie zostałem zbudzony. — Zgarnął następnie całą słomę, która jeszcze po bokach została, przykrył się nią w braku kołdry, bo chłód i tu nawet silnie dawał się uczuć i tak skulony zamknął oczy z mocném postanowieniem zaśnięcia co najrychléj. O! bo téż potrzebne mu były te kilka godzin pokrzepiającego snu.
Wszakże zaledwie oczy zamknął, natychmiast w jego pamięci, czy téż wyobraźni (gdzie mianowicie, tegobym nie umiał określić), zaczęły pojawiać się i przesuwać jakieś postacie, a tłum ich był tak wielki, ciągnęły jedna za drugą w tak nieprzerwanym szeregu, że musiał się ze snem pożegnać. Gadatliwy kupiec, siepacze, urzędnik kryminalny, zacny fabrykant broni, właściciel gospody Pod Opatrznością, Ferrer, wikaryusz, całe towarzystwo w gospodzie, cały ów motłoch uliczny, potém don Abbondio, potém don Rodrigo; słowem wszyscy ci, którym nasz Renzo miałby niejedno do zarzucenia.
Ponad całym tym tłumem unosiły się tylko trzy postacie jasne, drogie, piękne, do których nie czuł najmniejszego żalu, które nie wzbudzały w nim żadnych podejrzeń; z tych trzech, dwie wywoływał najczęściéj, patrzył na nie z wielką miłością, z jakiémś dziwném rozczuleniem, a jednak nie istniało między niemi żadnego podobieństwa, bo pierwszą z nich była młoda dziewczyna o kruczych warkoczach, drugą, starzec o srebrzystéj brodzie. Lecz nawet i owa wielka pociecha, któréj doznawał, gdy na nich myśl zatrzymywał, nie była pozbawiona goryczy i niepokoju. Z myślą o zakonniku łączył się zaraz wstyd i żal za wszystkie niedorzeczności, które popełnił, za owę pijatykę w gospodzie, za zaniedbanie wszystkich jego rad i napomnień, a gdy pomyślał o Łucyi, ach! nie będę nawet próbował opisywać tego, co się wówczas z nim działo; czytelnik zna wszystkie okoliczności, sam więc to sobie wystawie potrafi. A taż biedna Agnieszka, czyż mógł o niej zapomniéć? Ta Agnieszka, która go wybrała na zięcia, która chciała mu oddać jedyne swe dziecię, która teraz już kochała go jak syna! Lecz, gdy sobie pomyślał, że właśnie, dzięki przywiązaniu, które miała dla niego, dzięki temu, że przeznaczyła go na męża swéj córki, ta biedna kobieta, pozbawiona teraz własnego kąta, wyszła na tułaczkę, że u obcych ludzi musi szukać schronienia i że niepewna o jutro, zamiast spokojnéj, szczęśliwéj starości, o jakiej marzyła, drży o przyszłość dziecka i swoję; gdy sobie to wszystko
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/279
Ta strona została przepisana.