stem — Oj, świat, świat, szanowny! No, jak Bóg da, jakoś to będzie!
Odwrócił się od tego, tak smutnego dlań widoku, i poszedł w kierunku owéj białéj plamy na pochyłości wzgórza, z postanowieniem spytania pierwszego lepszego przechodnia o drogę do miasteczka, w którem mieszkał jego krewniak Bartolo. Tak też i uczynił, a trzeba było widziéć, z jaką to on odwagą zbliżał się teraz do ludzi, jak bez żadnych wykrętów, odrazu wymawiał nazwę miejscowości, do któréj udać się zamierzał. Zaraz od pierwszego przechodnia dowiedział się, iż ma jeszcze dziewięć mil drogi przed sobą.
Nie wesoła była-to droga. Oprócz utrapień, które nasz nieborak wlókł wszędzie ze sobą, jeszcze i oczy jego natrafiały co chwila na bardzo smutne obrazy, z których zaraz się przekonał, że i ten kraj, podobnie jak jego ojczyzna, został nawiedzony przez klęskę głodową. W ciągu całéj drogi, przeważnie zaś we wsiach i miasteczkach, przez które przechodził, na każdym niemal kroku, napotykał żebraków, którzy nie wyglądali na żebraków z rzemiosła i których twarze bardziéj niż ubranie nędzę zdradzały; byli-to włościanie, górale, rzemieślnicy, czasem całe nawet rodziny. Wszędzie słyszał skargi, westchnienia, prośby o wsparcie, płacz dzieci. Widok ten, oprócz litości i smutku, wzbudzał w nim jeszcze i niepokój o własną jego przyszłość.
— Kto wie — myślał sobie — czy znajdę zarobek? czy to tu, teraz tak łatwo o pracę, jak lat zeszłych? E, co ma być! Bartolo przecie kocha mnie jak brata, to dobry chłopak, już i grosza sporo uciułał; tyle mnie razy zapraszał do siebie, to pewno, że mi dopomoże, zresztą dotąd Pan Bóg mną się opiekował, to może i teraz nie opuści.
Tymczasem apetyt, który już od dość dawna w nim się zbudził, zaczął wzrastać z każdą niemal chwilą, a choć Reuzo czuł dobrze, iż mógłby z nim walczyć jeszcze przez tę parę godzin drogi, które mu pozostały, pomyślał jednak sobie, że to będzie jakoś nie ładnie, jeżeli stanie przed krewniakiem głodny jak pies i odrazu, na powitanie, powie mu; daj mi jeść. Wyjął więc z kieszeni wszystkie swe skarby i zaczął je liczyć. Liczenie ich, co prawda, nie wymagało zbyt biegłego rachmistrza i trwało bardzo krótko, nie mniéj jednak przekonał się, że ma jeszcze za co przekąsić. Wszedł do pierwszéj gospody, którą napotkał, posilił się trochę, zapłacił i jeszcze mu parę soldów pozostało.
Wychodząc z gospody, spostrzegł tuż obok drzwi, na saméj niemal drodze, tak, iż o mało nie potknął się o nie, dwie kobiety w postawie nawpół leżącéj, jednę starą, drugą dość jeszcze młodą i trzy-
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/283
Ta strona została przepisana.