mającą na ręku dziecinę, która, chwytając na przemiany to jednę to drugą pierś matki i nie mogąc z nich wyssać ani kropelki pokarmu, gorzko i żałośnie płakała; obie kobiety były trupiéj bladości. Obok nich stał mężczyzna, w którego twarzy i całéj postaci można jeszcze było dopatrzéć się śladów dawnéj siły, teraz złamanéj i całkiem niemal zniszczonéj przez głód i nędzę. Wszyscy troje jednocześnie wyciągnęli dłonie do Renza, który krokiem pewnym, z miną ożywioną, pokrzepiony na siłach, wychodził z gospody; żadne z nich słowa nie rzekło, bo i cóż powiedziéć-by mogli? ich nędza aż nadto jasno za nich mówiła.
— Oto macie — rzekł Renzo, sięgając do kieszeni i wypróżniając ją całkowicie z tych niewielu soldów, które mu jeszcze zostały. Włożył je do ręki, która się znajdowała najbliżéj i poszedł w dalszą drogę.
Posiłek i spełnienie dobrego uczynku (boć składamy się przecież z ciała i duszy) pokrzepiły go i wszystkim jego myślom nadały jakiś wesoły kierunek. Teraz, gdy się już wyzuł z ostatniego grosza, uczuł tak silną wiarę w przyszłość, iż znalezienie nawet dziesięć razy większéj ilości pieniędzy niż te, które oddał przed chwilą, daćby mu jéj nie mogły. Bo, jeżeli Opatrzność, dla wspomożenia w tym dniu biedaków, którzy z głodu już marli na drodze, chciała zachować te ostatnie parę groszy u przechodnia, zbiega, tułacza, który był także jutra niepewny, to czyż można było przypuszczać, aby podając mu tak jasny dowód świętéj opieki nad nieszczęśliwemi, jego samego, narzędzie swéj łaski, mogła téjże pozbawić? Tak sobie, mniéj więcéj, myślał nasz Renzo, choć myśli jego odznaczały się jeszcze mniejszą jasnością niż wyrazy, w których je wam opowiedziéć usiłowałem. Następnie, roztrząsając i rozważając wszystkie okoliczności swego obecnego położenia, znalazł, że nie są one wcale tak rozpaczliwe, jak mu się poprzednio zdawały. Głód musi przecież kiedyś się skończyć, dobre czasy powrócą; a nim to nastąpi, z pomocą swego krewniaka i swego rzemiosła, w którem rzadko kto mógł mu dorównać, potrafi jakoś sobie dać radę; nadto miał przecież jeszcze w domu trochę pieniędzy, zaraz więc każę je sobie przysłać. W najgorszym razie, przy życiu oszczędném, one mogą mu wystarczyć, aż do powrotu dobrych urodzajów, z głodu zatem nie umrze, to pewna.
— Otóż — myślał sobie dalej Renzo — kiedy się już raz skończy ta bieda, robota zawre na nowo. Każdy właściciel przędzalni jedwabiu będzie starał się na wyprzódki o robotników medyolańskich, bo oni są przecież najlepsi; robotnicy cenę podniosą (kto chce miéć zdolnych pracowników, musi ich przecież dobrze opłacać); można więc będzie nie tylko żyć przyzwoicie, ale i na stronę coś
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/284
Ta strona została przepisana.