różnych zawiązków były bardzo nierówne; a po wsiach szczególnie, dumny i bogaty szlachcic, otoczony zgrają brawów i ludnością wiejską, która już albo przywykła w ciągu kilku pokoleń, albo była zmuszona uważać go za pana i w milczeniu znosić swe ciężkie poddaństwo, rządził tak nieograniczenie, iż żadne inne prawo nie mogło znaleść tu miejsca dla siebie.
Nasz don Abbondio, ani szlachcic, ani bogaty, ani nawet odważny, w bardzo młodym już wieku przyszedł do przekonania, iż jest jak ów garnek gliniany, któremu sądzono odbywać podróż na Wodzie w towarzystwie innych garnków żelaznych. W skutek więc tego zastosował się chętnie do woli rodziców, którzy go chcieli na księdza kierować. Mówiąc szczerze, nie bardzo się zastanawiał nad obowiązkami i wzniosłym celem obranego zawodu; myślał więcéj o tém, iż przywdziewając sutanę zapewnia sobie skromne, lecz wygodne utrzymanie i że wchodzi do klasy poważanéj i silnéj. Lecz każda klasa do pewnego tylko stopnia zajmuje się należącą do niéj jednostką i pozostawia jéj wielką swobodę działania. Don Abbondio, zaprzątnięty ustawicznie myślą o bezpieczeństwie swéj własnéj osoby, nie wiele dbał o takie korzyści, które za pomocą pracy, zabiegów, a nawet pewnéj odwagi dałyby się na jego stanowisku osiągnąć. Nigdy o żadnym odznaczeniu się nie marzył. W całém swém życiu trzymał się zasady obchodzenia zdaleka wszelkich niebezpieczeństw i ustępowania z drogi każdemu. Zachowywał bierność neutralną we wszystkich wojnach, które wybuchały dokoła, zacząwszy od bardzo częstych podówczas zatargów pomiędzy duchowieństwem a władzą świecką, pomiędzy wojskowemi, a stanem cywilnym, pomiędzy rozmaitemi stronnictwami szlachty, żyjącemi w nieustannéj kłótni, a kończąc na sporach pomiędzy wieśniakami, których powodem było zwykle jakieś nieostrożne lub obraźliwe słowo i które kończyły się najczęściej na pięściach, lub nożach. W rzadkich wypadkach, kiedy już był koniecznie zmuszony do wzięcia udziału w jakimś sporze, stawał zawsze po stronie silniejszego, jednak trzymając się o ile możności na uboczu, starał się dać poznać słabszemu, że nie z własnéj chęci to czyni; zdawało się, iż mówi: dlaczegoś ty nie potrafił być silniejszym; stanąłbym wówczas po twojéj stronie. Unikając zbliżenia się z możnemi, lecz ukrywając ich pomniejsze wykroczenia, wypływające z przelotnéj fantazyi, lub zachowując uporczywe milczenie co do ich gorszych, bardziéj szkodliwych, bo stałych nadużyć, nasz don Abbondio zaskarbiał jeszcze ich łaskę przez swą pokorną postawę i pełne szacunku tony, i zmuszał najbardziéj nawet dumnych i nieprzystępnych do darzenia go przy spotkaniu życzliwym uśmiechem. W taki-to
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/29
Ta strona została przepisana.