boleści, rozpaczy, o rzeczach strasznych, okropnych, lecz które można było nazwać ich właściwém imieniem; podstawę zaś dziejów Łucyi, ich treścią, było uczucie, było słowo, któregoby wyrzec niepotrafiła mówiąc o sobie, które rumieńcem wstydu jéj twarz oblewało, a które żadnym innym wyrazem nie dałoby się zastąpić; gdyż tém uczuciem, tém słowem była: miłość.
To zaniknięcie się w sobie, to ciągłe baczenie na każdy niemal wyraz, gniewało czasami Giertrudę; lecz rozbrajała ją owa miłość, owo uszanowanie, owa wdzięczność, a nawet ufność, któremi biedna dziewczyna była dla niéj przejęta. Czasami znów, z powodów, których się każdy łatwo domyśli, niecierpliwiła ją skromność i urok téj duszy czystéj, nieskalanéj, ale ileż natomiast doznawała pociechy na owę myśl rozkoszną, że spełnia dobry uczynek względem téj niebogi. Patrząc na Łucyą powtarzała sobie w duchu; — ta przynajmniéj błogosławić mnie będzie, téj przynoszę ulgę w cierpieniach. I miała prawo to powiedziéć, bo pomijając już nawet owo wielkie dobrodziejstwo, które wyświadczyła matce i córce, dając im przytułek, same jéj rozmowy, samo obejście się tak łaskawe i niemal przyjacielskie, było źródłem nie małéj pociechy dla Łucyi. Praca téż sprawiała wielką ulgę biednéj dziewczynie, zawsze prosiła o jakąś robotę i nawet do parlatoryum, gdy ją pani wzywała, brała coś do szycia. Lecz gdzież się myśli bolesne nie wcisną! Ciągle tak szyjąc, co było dla niéj zajęciem niemal zupełnie nowém, przypominała sobie od czasu do czasu motowidło, nitki jedwabiu, a w ślad za tém tak wiele jeszcze innych rzeczy!
Następnego czwartku znów przyszedł rybak z Pescarenico, przynosząc ukłony od ojca Krzysztofa i potwierdzenie wiadomości o szczęśliwéj ucieczce Renza. Co zaś do powodów jego uwięzienia, to i teraz nienowego nie mógł powiedziéć, bo chociaż, jak-to już wiadomo czytelnikom, ojciec Krzysztof posłał natychmiast list do swego kolegi w Medyolanie, zapytując go, co się stało z chłopakiem, którego opiece jego polecił, ten wszakże odpowiedział mu, że takiego chłopaka, jako żywo, nie widział, że jakiś wieśniak pytał się wprawdzie o niego, lecz niezastawszy go w klasztorze, poszedł sobie i już się więcjé nie pokazał.
Trzeciego czwartku nikt się nie zjawił, co dla biednych kobiet było nie tylko wielkiém zmartwieniem z powodu zawiedzionych nadziei, lecz, jak-to się często zdarza ludziom zatrwożonym i lada, chwila obawiającym się jakiegoś nieszczęścia, stało się także powodem do nowych niepokojów i smutnych przypuszczeń. Już od pewnego czasu Agnieszka myślała o tém, że warto byłoby zrobić wycieczkę do wioski i zobaczyć, co się téż z jéj domkiem dzieje, teraz zaś okoliczność, iż posłaniec nie przybył, ostatecznie utwierdziła ją
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/295
Ta strona została przepisana.