Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/296

Ta strona została przepisana.

w tem postanowieniu. Dla Łucyi rozstanie się z matką, choćby na czas krótki, było nie-lada przykrością, ale chęć dowiedzenia się czegoś, i ta pewność, że pozostaje w niedostępném, bezpieczném schronieniu, kazały jéj pogodzić się z tą smutną myślą. Stanęło więc na tém, że Agnieszka następnego dnia wyjdzie na gościniec i będzie czekać na rybaka, który wracając z Medyolanu musi tamtędy przejeżdżać, i że go poprosi, aby ją na swym wózku zawiózł do Pescarenico. Tak się też stało, rybak nadjechał; na zapytanie, czy nie miał jakich zleceń od ojca Krzysztofa, odpowiedział, że przed wyjazdem cały dzień spędził na jeziorze i że zakonnika wcale nie widział. Agnieszka nie potrzebowała nawet prosić go o zabranie jéj na wózek, gdyż sam się oświadczył z gotowością wyświadczenia jéj téj przysługi; pożegnała się więc śpiesznie z panią i córką, co się naturalnie bez łez nie obeszło, obiecała natychmiast dać znać o sobie i prędko powrócić i pojechała.
W drodze nic szczególnego nie zaszło. Późno już w nocy zatrzymali się na wypoczynek w pewnéj gospodzie, do któréj ów rybak zwykł był zajeżdżać, nazajutrz zaś do dnia w dalszą drogę ruszyli i stanęli w Pescarenico jeszcze przed południem. Agnieszka wysiadła na placu przed klasztorem, pożegnała usłużnego człowieka niezliczonemi: — Niech wam to Pan Bóg nagrodzi — i ponieważ już była tak blisko swego dobroczyńcy, zanim się więc udała do wioski, postanowiła najprzód z nim się zobaczyć. Podchodzi do furty, dzwoni; otwiera jéj brat Galdino, ten sam kwestarz, który przed paru tygodniami tak hojną jałmużnę otrzymał dla klasztoru od Łucyi.
— O! jak się macie, moja zacna kobieto, skąd-że to Bóg prowadzi!
— Chciałabym widzieć ojca Krzysztofa.
— Ojca Krzysztofa? Nie ma go w klasztorze.
— Nie ma! A kiedyż wróci?
— Kto to wie, kiedy wróci! — odrzekł braciszek, ściskając ramionami i nasuwając kaptur na swą ogoloną głowę.
— Dokąd-że poszedł?
— Do Rimini?
— Do...?
— Do Rimini?
— A czy-to daleko?
— Ej, ej! — odrzekł zakonnik, przecinając prostopadle powietrze wyciągniętą ręką, aby oznaczyć wielkie oddalenie.
— O! ja nieszczęśliwa! Ale dlaczegóż tak nagle klasztor opuścił?
— Dlatego, że tak chciał ojciec prowincyał.