sposób udało mu się przeżyć na świecie lat przeszło sześćdziesiąt nie zaznawszy nigdy, co to są silne burze żywota.
Z tego jednak, cośmy powiedzieli wyżéj, nie wynika jeszcze, aby i on nie miał posiadać swéj odrobiny żółci; a to bezustanne ćwiczenie się w cierpliwości, to częste zgadzanie się ze zdaniami innych, ten ciągły przymus, to przełykanie w milczeniu gorzkich, nieraz bardzo nawet gorzkich kęsów, jątrzyły go do tego stopnia, iż gdyby nie miał od czasu do czasu sposobności wylania na kogoś swojéj żółci, biedak na końcu niezawodnie-by się rozchorował. Ale ponieważ na świecie, a nawet dokoła niego były osoby, o których wiedział doskonale, iż nie potrafią mu szkodzić; na nie więc wylewał zasób długo nieraz tłumionego złego humoru, czując przytém niemałą ulgę i uspokojenie na myśl, że i on przecież może się z kimś obejść niegrzecznie, kogoś wykrzyczéć i wyłajać bez żadnéj przyczyny. Oprócz tego był sędzią niezmiernie surowym dla tych wszystkich, którzy z powodu odmiennego usposobienia nie potrafili tak jak on się urządzać. Skrzywdzony, w jego oczach, był zawsze co najmniéj nierozsądnym zuchwalcem, zamordowany — człowiekiem podejrzanym. Tego, kto, chcąc się sprzeciwiać przemocy, wychodził pobity z walki nierównéj, don Abbondio potrafił zawsze obwinić; co zresztą nie było zbyt trudną rzeczą, gdyż słuszność od niesłuszności nie dzieli nigdy mur tak nieprzebyty, aby się już na drugą jego stronę przedostać nie można. Głownie zaś napadał na tych swoich spółbraci, którzy z narażeniem własnéj osoby stawali po stronie skrzywdzonego biedaka, broniąc go przed przemocą zuchwałego bogacza. To już nazywał kupowaniem sobie kłopotów za własne pieniądze, prostowaniem nóg kulawym psom, rzucaniem się dobrowolném do studni, i potępiał ich za to, że mieszają się do spraw świeckich, ubliżających godności duchownego stanu. Lecz i w tym razie najczęściéj i najsilniéj napadał na tych, o których wiedział, iż są niezdolni do zemsty za osobistą obrazę, i to mając jednego słuchacza, lub w bardzo małém, zaufaném kółku. Rozmowy tego rodzaju kończył zwykle przytaczając ulubione swe zdanie; kto siedzi cicho i nie wtrąca się do rzeczy, które do niego nie należą, może być pewnym, że go nigdy żadna nieprzyjemność nie spotka.
Niechże sobie teraz czytelnik wystawi, jakie to wrażenie musiało sprawić na don Abbondiu owo spotkanie z brawami. Szkaradne ich twarze, zuchwała mowa, groźba takiej osoby, jak don Rodrigo, o którym wiedziano dobrze, że pogróżki swe umie wypełniać, zniszczony od razu spokój, zdobycie którego kosztowało tyle lat cierpliwości i pracy, wreszcie owo straszne, okropne położenie bez wyjścia; wszystko to razem cisnęło się tłumnie do pochylonéj głowy
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/30
Ta strona została przepisana.