— A teraz, niech mi wasza wielebność i to jeszcze raczy powiedziéć, czy ten zakonnik... czy ten ojciec Krzysztof... słowem, co-to za jeden? Nie znam go osobiście, choć znam tylu, tak godnych i zacnych ojców kapucynów, ludzi złotych, gorliwych, świątobliwych, mądrych, pełnych pokory chrześcijańskiéj, bo, trzeba wiedziéć, że od dzieciństwa dziwny mam jakiś pociąg do tego zakonu... Ale, w każdéj rodzinie cokolwiek liczniejszéj... w każdém zgromadzeniu, trafiają się zawsze niemal osobistości... głowy... A ten ojciec Krzysztof, jak to wiem z pewnego źródła, jest trochę... jest pod pewnym względem... ma w sobie niespokojnego ducha... lubi sprzeczki i zwady, słowem, nie posiada całéj owéj roztropności, pokory, przezorności... Sądzę, że z jego powodu, wasza wielebność, nieraz już i niemało miewała kłopotów.
— Rozumiem, do czego to zmierza — pomyślał sobie tymczasem ojciec prowincyał: — musiał go ktoś prosić... musiał przyrzec.., ale, moja w tém wina. Wiedziałem przecie, że ojciec Krzysztof, to taki człowiek, którego trzeba ciągle z miejsca na miejsce, z kazalnicy na kazalnicę przenosić, a ja pozwoliłem mu tak długo zasiedzieć się w jednym klasztorze, a do tego jeszcze na wsi!
— O! naprawdę — odrzekł — jakże mi przykro, że wasza ekscelencya jest tak źle uprzedzoną względem ojca Krzysztofa, bo o ile mi wiadomo, jest-to zakonnik ze wszechmiar najgodniejszy i nie tylko w klasztorze, ale i w świecie ma wielkie poważanie.
— Pojmuję wybornie, rozumiem, że wielebny ojciec musi... Jednak, jednak, jako prawdziwy przyjaciel, uważam za stosowne zawiadomić go o pewnéj sprawie, o któréj, jak sądzę, trzeba nawet, aby wiedział. W razie zaś, gdyby ta sprawa już była mu znaną, to ograniczę się tylko do przedstawienia mu pewnych następstw... nie mówię koniecznych, ale możliwych. Otóż ten ojciec Krzysztof, jak-to nam z dobrego źródła wiadomo, otaczał wyłączną jakąś opieką pewnego człowieka z tamtéj okolicy, człowieka... wasza wielebność zapewne musiała coś o nim słyszéć; tego, co to w samym środku miasta umknął z rąk sprawiedliwości po dopuszczeniu się w owym strasznym dniu Ś-go Marcina, rzeczy... ale to rzeczy... słowem Lorenzo Tramaglino!
— Aj, aj! — pomyślał ojciec prowincyał i rzekł: — Pierwszy raz o tém słyszę, ale wasza ekscelencya wie przecież, że jedną z powinności naszego zakonu jest właśnie szukanie przestępców w celu nawracania ich na drogę...
— Wszystko to bardzo piękne, lecz opiekowanie się przestępcami takiego rodzaju!... Są-to rzeczy drażliwe, sprawy nie koniecznie... — Tu, zamiast wydąć policzki i sapnąć swoim zwyczajem, zacisnął usta i wciągnął w siebie tyle powietrza, ile go zwykle
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/306
Ta strona została przepisana.