Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/312

Ta strona została przepisana.

sztof na piechotę odbył przechadzkę z Pescarenico do Rimini, co naprawdę było przechadzką nielada!
Pewnego wieczora przybywa do Pescarenico kapucyn z Medyolanu i wręcza ojcu gwardyanowi wielką, zapieczętowaną kopertę. W kopercie téj zawiera się rozkaz na piśmie, nakazujący ojcu Krzysztofowi udanie się do Rimini dla kazania tam na nabożeństwie pasyjném w czasie wielkiego postu; oprócz tego zaś list do ojca gwardyana, w którym, jego przewielebność ojciec prowincyał wyraża swą wolę, aby zakonnik, naznaczony do Rimini, natychmiast w drogę wyruszył, zaniechawszy wszelkich spraw, które może miéć tu w okolicy, nie usiłując nawet listownie znosić się z kimkolwiekbądź z tutejszych mieszkańców; i mając za towarzysza podróży oddawcę tego pisma. Z wieczora, ojciec gwardyan nikomu ani słowa nie rzekł o téj sprawie, lecz następnego poranku przywołał ojca Krzysztofa, i w obecności kilku innych zakonników, dał mu ów rozkaz do przeczytania, kazał zabrać koszałkę, kij, pas i tuwalnię, i zaraz ruszać w drogę.
Każdy łatwo zrozumie, co to za straszny cios musiał być dla ojca Krzysztofa. Natychmiast przyszli mu na myśl: Renzo, Łucya, Agnieszka i w duchu, że tak powiem, zawołał: — O Boże! cóż poczną ci biedacy, gdy mnie tu nie będzie! — Lecz zaraz podniósł oczy do nieba, obwinił siebie o brak ufności w miłosierdzie boże o to, że śmiał uważać siebie za szczególne narzędzie jego łaski i skrzyżowawszy ręce na piersiach na znak posłuszeństwa, pochylił głowę przed ojcem gwardyanem. Ten wziął go wówczas na stronę i zawiadomił o woli ojca prowincyała, starając się wszakże nadać jéj znaczenie nie rozkazu, lecz rady. Ojciec Krzysztof wrócił do swéj celi, wziął koszałkę, włożył do niej brewiarz, rozpamiętywanie i modlitwy na post wielki i chléb przebaczenia, z którym nigdy się nie rozstawał, potém opasał się pasem skórzanym, pożegnał wszystkich zakonników, którzy się w téj chwili znajdowali w klasztorze, na ostatku poszedł do ojca gwardyana, aby go prosić o błogosławieństwo, otrzymał je i wraz ze swym towarzyszem podążył tam, dokąd mu iść kazano.
Powiedzieliśmy już, że don Rodrigo, pragnący teraz bardziéj, niż kiedy, urzeczywistnić swe chwalebne zamiary, umyślił prosić o pomoc pewnego strasznego człowieka. Ani imię, ani nazwisko, ani tytuł tego człowieka nie są nam znane; nawet żadnych wniosków o tém wszystkiém robić nie możemy, co jest rzeczą ten; dziwniejszą, iż w niejednéj książce ówczesnej (mówię o książkach drukowanych) znajdujemy o nim wzmiankę. Że człowiek, występujący w naszej opowieści, i ten, o którym mówią owe książki, jest jedną i tąż samą osobą, o tém wątpić niepodobna; świadczy za tém