długo czekać na siebie. Zaledwie wybiła godzina, w któréj, jak sądził, proboszcz był już ubrany i w któréj bez popełnienia niedyskrecji można się z nim widziéć, udał się do plebanii a szedł tak spiesznie, jak tylko iść może dwudziestoletni młodzian, mający w dniu tym poślubić ukochaną kobietę. Był on sierotą, w dzieciństwie jeszcze odumarli go rodzice, rzemiosłem jego było przędzenie jedwabiu, dziedziczne, że tak powiem, w całéj jego rodzinie rzemiosło, które przed laty zapewniało pracownikom świetne zyski, lecz w ostatnich czasach tak upadło, iż najzdolniejszy robotnik nie mógł już się z niego przyzwoicie utrzymać. Z dniem każdym ubywało roboty, lecz nieustanna emigracya robotników, których liczne obietnice, znaczna płaca i przywileje zwabiały do państw sąsiednich, wywołało ten skutek, iż pozostający w kraju nie byli jéj pozbawieni zupełnie. Oprócz rzemiosła Renzo posiadał jeszcze mały kawał ziemi, który kazał uprawiać i sam uprawiał wówczas, gdy kołowrotek musiał stać bezczynnie, tak, iż stosunkowo do innych mógł się jeszcze nazwać człowiekiem dostatnim. A chociaż rok obecny był nawet mniéj urodzajny, niż lata poprzednie, i choć już w kraju prawdziwy głód uczuwać się dawał, nasz chłopak jednak, który od czasu jak się w Łucyi zakochał, stał się nadzwyczaj gospodarny i skrzętny, miał w domu wszystkiego podostatkiem i nie potrzebował obawiać się głodu. Stanął przed proboszczem w stroju odświętnym, z różnobarwnemi piórami na kapeluszu, z puginałem o pięknéj rękojeści, wyglądającym z kieszeni spodeń, z twarzą uroczystą, rozpromienioną, w któréj jednak dostrzegać się dawał jakiś zuchwały i junacki wyraz, co zresztą w owe czasy było rzeczą zwyczajną, nawet w najbardziej cichych i porządnych ludziach. Niepewne i pełne tajemniczości zachowywanie się don Abbondia dziwnie odbijało od dobrodusznéj, wesołéj, choć nieco rubasznéj, postawy młodzieńca.
— Musi miéć jakiś frasunek — pomyślał Renzo, spojrzawszy na księdza, a potém rzekł:
— Szanowny proboszczu dobrodzieju, przyszedłem, aby się dowiedziéć, o któréj mamy się stawić w kościele?
— O jakim-że to dniu chcesz mówić?
— Jak-to o jakim? Czyż ksiądz dobrodziéj zapomniał, że ślub na dziś naznaczony?
— Na dziś? — odpowiedział don Abbondio, z takiém zdziwieniem, jakby dopiéro pierwszy raz o tém słyszał. — Dziś, dziś... ale przepraszam, ja dziś ślubu dać nie mogę!
— Dlaczego? A cóż się to stało?
— Najprzód, widzisz, mój chłopcze, jestem trochę niezdrów.
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/36
Ta strona została przepisana.