niskiego, ani też zanadto wysokiego. Służyć ubogim i nędznym i odbierać usługi od możnych, wchodzić do pałaców i pod skromne strzechy z tą samą pokorą i pewnością siebie; być nieraz przedmiotem żartów, a jednocześnie osobą, bez któréj obejść się było niepodobna: prosić o jałmużnę wszędzie i następnie rozdawać ją wszystkim, którzy po nią do klasztoru przychodzili; do wszystkiego tego przywykł kapucyn. Gdy szedł drogą, mógł również spotkać księcia, który z uszanowaniem całował koniec sznura jego habitu, jak też i zgraję uliczników, którzy udając, że się bija między sobą, błotem obrzucali mu brodę. Wyraz mnich w owe czasy był wymawiany z najwyższą czcią i z największą pogardą; a kupucyni może silniéj niż każdy inny zakon wzbudzali dla siebie te dwa tak różne uczucia dlatego, iż nie mając nic swego, nosząc habit, który się tak wyróżniał od ubrania innych ludzi, i pełniąc otwarcie cnotę pokory, przez to samo stawali się przedmiotem szacunku lub pogardy, stosownie do usposobienia i sposobu myślenia tych, tak rozmaitych osób, o które się ocierali.
Gdy już odszedł brat Galdino, Agnieszka zawołała: — Oddać wszystkie te orzechy, i to w roku tak ciężkim! — Mamo, daruj mi — odrzekła Łucya — ale gdybym dała ich mniéj, tak jak lat zeszłych, biedny kwestarz musiałby chodzić jeszcze od domu do domu Bóg wié jak długo; a nawet, gawędząc z każdym po drodze o rzeczach najrozmaitszych, Bóg wić, czy nie zapomniałby o mojém zleceniu.
— Masz słuszność; zresztą, przecież to jałmużna, a jałmużna zawsze dobre przynosi owoce, — powiedziała Agnieszka, która pomimo maleńkich swych wad była w gruncie bardzo poczciwą kobietą i która, jak to mówią, w ogień-by skoczyła za tę swoję ukochaną jedynaczkę.
W téj chwili drzwi się otwarły i Renzo, wchodząc z twarzą, wyrażającą silne rozdrażnienie, gniew i boleść, rzucił na stół nieszczęśliwe kapłony, dla których była-to już ostatnia smutna przygoda w owym dniu fatalnym.
— Piękną mi matka dała, radę! — powiedział do Agnieszki. — To mi dopiéro zacny człowiek, który tak umie biedakom pomagać w potrzebie! — I tu opowiedział całą swą rozmowę z doktorem. Agnieszka zdziwiona niepomału smutnym skutkiem wyprawy, usiłowała dowieść, iż jéj rada była dobrą i że Renzo tylko nie potrafił wziąć się do rzeczy tak, jakby się należało; lecz Łucya przerwała ten spór, mówiąc, iż skądinąd lepszéj się spodziewa pomocy. Renzo i tych nowych planów wysłuchał uważnie, jak każdy człowiek, który się w nieszczęściu lub w wielkim kłopocie znajduje. —
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/60
Ta strona została przepisana.