A ileż to razy najszlachetniejsze jego zamiary spełzły na niczém! Ileż razy upokorzony i pobity wychodził z walki nierównéj! Musiał otoczyć się zgrają brawów, a dla własnego bezpieczeństwa, jak téż i dlatego, aby z nich dzielną miéć pomoc, przyjmował na służbę największych zuchów słynnych z siły i zręczności, a przez to samo największych łotrów i właśnie z powodu, iż sprawiedliwość umiłował, zmuszony był z łajdakami przestawać. To téż nieraz albo zniechęcony niepomyślnym skutkiem jakiejś sprawy, albo zaniepokojony grożącemi mu niebezpieczeństwami, lub wreszcie znudzony towarzystwem brawów i tém, że ciągle musiał się miéć na baczności, zastanawiając się nad przyszłością i nad swoim majątkiem, który się szybko zmniejszał, gdyż co dzień szafował nim hojnie na rożne tak dogadzające jego próżności, jako téż i dobroczynne cele, przychodziła mu myśl wstąpienia do zakonu; bo w owe czasy, klasztor i habit były najpospolitszym ratunkiem dla ludzi, którzy się z jakiego kłopotu chcieli wydobyć. Myśl ta, która, jak tyle innych planów, mogłaby nigdy nie być urzeczywistnioną, zmieniła się jednak w niezłomne postanowienie, w skutek nieszczęśliwego wypadku, najbardziej pamiętnego w całem życiu Ludwika.
Pewnego dnia, szedł po ulicy swego rodzinnego miasta w towarzystwie niejakiego Krzysztofa, niegdyś pomocnika w sklepie jego ojca, a obecnie rządcy w jego domu; dwu tylko brawów postępowało za nim w odległości kilku kroków. Ów Krzysztof, człowiek blisko pięćdziesięcioletni, był niezmiernie przywiązany do swego młodego pana, którego znał jeszcze niemowlęciem i który, wywdzięczając mu się hojnie za jego wierną służbę, dawał mu nietylko sposób do życia, lecz i możność utrzymania przyzwoicie licznéj rodziny. Gdy tak szli, rozmawiając o różnych sprawach domowych, Ludwik spostrzegł naraz, na przeciwległym końcu ulicy pewnego magnata, człowieka niezmiernéj dumy i słynącego szeroko po kraju z nadużyć, których się dopuszczał. Chociaż nie znali się osobiście, Ludwik wiedział, że go ów szlachcic nie cierpi i sam żywił dlań nie mniejszą nienawiść, co zresztą bardzo często zdarza się na święcie, gdyż nie koniecznie trzeba się znać, aby się nienawidzić. Ów pan, za którym postępowało czterech brawów, szedł krokiem pewnym, z głową podniesioną, z wyrazem pogardy i szyderstwa na twarzy. Obaj, zbliżając się ku sobie, szli koło muru, ale Ludwik miał ów mur po prawéj stronie, a to, wedle ogólnie przyjętego zwyczaju, nadawało mu prawo (wszędzie i na wszystko musiało być prawo!) nie oddalać się od niego i nie ustępować z drogi nikomu. Była-to rzecz, któréj podówczas nadawano wielkie znaczenie i o któréj każdy dobrze pamiętał. Lecz, jednocześnie z tém istniało inne jeszcze prawo, albo raczéj zwyczaj, nakazujący każdemu nieszlachcicowi ustępować
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/65
Ta strona została przepisana.