jadłem twój chléb; abym mógł unieść z sobą ten dowód twego przebaczenia. — Szlachcic wzruszony do głębi rozkazał spełnić to życzenie; i po chwili zjawił się służący w stroju galowym, niosąc na srebrnéj tacy bochenek chleba, który podał zakonnikowi; zakonnik wziął chleb, podziękował i włożył go do swojéj koszałki, poczém raz jeszcze uścisnąwszy gospodarza i wszystkich tych, którzy choć na chwilkę mogli się do niego docisnąć, z niemałym trudem wydostał się z sali. W przedpokoju i na schodach musiał sobie drogę torować wśród służby a nawet brawów, którzy całowali kraj jego szaty, sznurek i kaptur habitu, i wreszcie znalazł się na ulicy w tłumie rozrzewnionego ludu, który niosąc go w tryumfie odprowadził aż do jednéj z bram miejskich. Stąd już rozpoczął swą pieszą pielgrzymkę do miejsca, w którém, z rozkazu ojca gwardyana, miał nowicyat odbywać.
Brat zabitego i wszyscy jego krewni, którzy spodziewali się w dniu tym zaznać niemałéj uciechy z powodu upokorzenia bliźniego, zostali natomiast napełnieni czystą radością, mającą swe źródło jedynie w miłości i przebaczeniu. Po odejściu zakonnika, goście jeszcze przez czas pewien pozostawali w pałacu, rozmawiając z niezwykłą serdecznością i zgodą o rzeczach, o których zrana ani im się nawet śniło. Zamiast mówić, jak zwykle, o zatargach z innemi magnackiemi domami, o pomszczonych obrazach, o wygranych zakładach, o sprawach honoru, mówili teraz o szlachetności i pokorze nowicyusza, o zgodzie, braterstwie, o darowywaniu uraz. A niejeden, który w zwykłych warunkach opowiedziałby zebranym po raz już pięćdziesiąty o tém naprzyklad, jak książę Mucyusz, jego ojciec, potrafił zalać za skórę markizowi Stanisławowi, w czasie téj tak pamiętnéj kłótni, która między niemi wybuchła z powodu i t. d., i t. d., teraz przeciwnie, opowiadał o pokorze i anielskiéj cierpliwości pewnego zakonnika, imieniem Szymon, który nie żył już od lat wielu. Gdy już się goście rozeszli, gospodarz, który nie zdołał jeszcze ochłonąć całkowicie ze wzruszenia, zaczął zastanawiać się nad tém, co mówił zakonnik i przypominać sobie własne swe wyrazy, a zdziwiony niepomału całym obrotem téj sprawy mruczał od czasu do czasu pod nosem; — no proszę, to dyabeł z tego mnicha! — (jesteśmy zmuszeni powtórzyć tu jego słowa bez żadnéj zmiany) — to dyabeł, dopiéro! Gdyby tak jeszcze przez czas pewien na klęczkach przede mną pozostał, gotów byłbym sam go przepraszać, przepraszać za to, że mi zabił brata! — Nasz rękopism czyni jeszcze wzmiankę o tém, iż w dalszém swém życiu wielmożny pan okazywał już nieco więcéj rozwagi, nie tak licznych jak przedtem dopuszczał się nadużyć i wogóle stał się bardziéj ludzkim.
Tymczasem brat Krzysztof opuściwszy miasto szedł na miejsce
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/73
Ta strona została przepisana.