Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 01.djvu/79

Ta strona została przepisana.

wierzch pagórka i stanął na małéj płaszczyźnie znajdującéj się przed zameczkiem. Drzwi były zamknięte, co oznaczało, iż gospodarz zasiadł do obiadu i nie życzy sobie, aby mu kto przeszkadzał. Wąskie i małe okienka z rzadka na frontowym murze rozsiane, zawsze zamknięte staremi, znacznie przez czas uszkodzonemi, okiennicami, były jednak zaopatrzone w grube żelazne kraty; a te, które się znajdowały w dolném piętrze, tak wysoko zaczynały się od ziemi, iż gdyby człowiek stanął innemu człowiekowi na ramionach, to wówczas dopiero mógłby do nich dosięgnąć! Dokoła panowała cisza głęboka, i przechodzeń mógłby mniemać, że to jakiś dom opuszczony, gdyby nie cztery stworzenia, dwa żywe, a dwa martwe, które obecnością swą w tém miejscu dowodziły jasno, iż zamek był zamieszkały. Dwa wielkie sępy, z których jednemu czas i wicher wszystkie prawie już piórka wyskubał, a drugi jak widać świeżo zabity, wisiały przygwożdżone do podwojów drzwi wchodowych ze zwieszonemi głowami i rozpostartemi skrzydłami; a dwaj brawi, leżąc na dwu ławkach na prawo i na lewo od wejścia, byli umieszczeni na warcie i oczekiwali z niecierpliwością, aż ich zawołają dla spożycia resztek z pańskiego stołu. Zakonnik zatrzymał się w postawie człowieka, który jest przygotowany na długie czekanie, lecz jeden z brawów, podnosząc się z ławki, rzekł: — ojcze, proszę, bardzo proszę do zamku; tu u nas nie ma zwyczaju, aby kapucyni czekali; jesteśmy przecież przyjaciółmi zakonu; ja sam nieraz bywałem w klasztorze w pewnych chwilach, kiedy gdzieindziéj niezdrowe było dla mnie powietrze, a gdyby wówczas zakonnicy drzwi mi przed nosem zamknęli... ho, ho!... źle byłoby ze mną! — I z temi słowy ujął grube koło żelazne do drzwi przytwierdzone i silnie niém dwa razy w podwoje uderzył. Na ten odgłos ze środka odpowiedziało natychmiast zajadle szczekanie kundlów, a w kilka chwil potém nadszedł, mrucząc coś pod nosem, stary służący, który wszakże, spostrzegłszy zakonnika, odraza twarz wypogodził, nisko mu się ukłonił, ręką i głosem psy uspokoił, wprowadził gościa na ciasny dziedziniec i drzwi zamknął za sobą. Następnie, wiodąc go do pokoi na dole, zaraz w pierwszym zatrzymał się na chwilę, i patrząc nań z wielkim uszanowaniem, a jednocześnie z pewném zdziwieniem, rzekł:
— Czy szanowny ojciec dobrodziéj nie byłby przypadkiem... tak mi się zdaje przynajmniéj... czy nie jest ojcem Krzysztofem?
— A tak, właśnie nim jestem.
— Jakto, ojciec Krzysztof tu?
— Jak widzicie, mój dobry człowiecze.
— No, no! To już pewnie dlatego, aby komuś coś dobrego wyświadczyć. Dobrze czynić — mruczał daléj stary sługa, wiodąc