Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/103

Ta strona została przepisana.

mienia wielkiéj pochodni; zrazu dymi się, pryska, trzaska, nie chce wiedziéć o niczém; lecz w końcu zapala się i czy źle, czy dobrze, musi się palić. Gdyby nie myśl nieodstępna o don Rodrigu, gotów byłby płakać, gotów byłby przyznać się otwarcie do winy; niemniéj jednak wzruszenie jego było tak silne, iż kardynał mógł spostrzedz, że słowa jego pewien skutek odniosły.
— I otóż — ciągnął daléj — do czego dziś przyszło, oto jakim jest los tych dwojga, którzy nie powinni się byli nigdy rozłączyć? On musiał z własnego domu uciekać, ona niedługo uczyni toż samo, bo oboje mają ważne powody dla przebywania jak najdaléj od rodzinnego zakątka, bez nadziei połączenia się tu kiedyś, ufając jedynie, że miłosierdzie boże pozwoli im połączyć się gdzieindziéj; teraz, niestety! już im nie jesteś potrzebny, teraz, niestety! nie możesz nic dla nich uczynić; naszym słabym umysłem przewidziéć nawet nie możemy, czy kiedy sposobność się jaka po temu nadarzy. Lecz kto wie, czy Bóg litościwy zesłać ci jéj nie raczy? Ach! w takim razie, mój synu, nie omieszkaj z niéj skorzystać! Sam raczej jéj szukaj, czuwaj, módl się, proś Boga, aby cię nią obdarzył.
— Nie omieszkam z niéj skorzystać, nie opuszczę jéj, naprawdę tak zrobię — odrzekł don Abbondio głosem, który w téj chwili prosto z serca płynął.
— O, tak, synu mój, tak! — zawołał Fryderyk i z powagą pełną miłości dodał na zakończenie: — Bóg mi świadkiem, że wołałbym prowadzić z wami rozmowę treści wcale odmienéj. Obaj tyle już lat przeżyliśmy na świecie! Bóg jeden widzi, jak mi była ciężką owa konieczność zasmucenia was wymówkami bez względu na wasz wiek sędziwy, i jak byłbym szczęśliwy, gdybyśmy mogli pocieszać się natomiast w naszych trudach i troskach doczesnych rozmową o błogiéj nadziei życia wiekuistego, od którego już tak bliskiemi jesteśmy. Niechże słowa, które musiałem wam powiedziéć, pójdą na wasz i na mój pożytek. Niech w dniu sądu nie będzie mi poczytaném za winę, żem wam pozwolił pełnić nadal wysokie obowiązki, przeciw którym mieliście nieszczęście wykroczyć. Nagrodźmy czas stracony; północ bliska; Oblubieniec się zbliża; lampy nasze niech goreją. Podajmy Bogu nasze nędzne, nasze puste serca, aby raczył napełnić je ową miłością, która naprawia przeszłość i przyszłość zapewnia, która trwoży się i ufa, raduje się i płacze, która jest mądrością i siłą i cnotą naszą w każdej przygodzie.
Po tych słowach wstał i skierował się ku drzwiom; don Abbondio poszedł za nim.
W tém miejscu nieznany autor zawiadamia nas, że rozmowa ta nie była ostatnią pomiędzy temi dwoma ludźmi, a także mówi i o tém, że nietylko Łucya dostarczała im treści do ich dalszych roz-