przedzie pomimo oporu i krzyku nieszczęśliwéj, posadził ją naprzeciw siebie, trzeci zaś chustką usta jéj zatknął. Tymczasem i Nibbio wsiadł spiesznie do powozu, zatrzasnął drzwiczki i konie w cwał z miejsca ruszyły. Na drodze jeden tylko człowiek pozostał, ten, który zadał Łucyi owo zdradzieckie pytanie, obejrzał się dokoła, czy czasem na rozpaczliwy krzyk dziewczyny kto nie nadbiega, a, nie widząc nikogo, uchwycił za jakąś zwieszającą się gałąź, wskoczył na brzeg wysoki i znikł gdzieś w zaroślach. Był-to jeden ze zbójów Egidia, on to najprzód, stojąc na progu domu swego pana i, udając, że się gapi na przechodniów, czekał, aż Łucya wyjdzie z klasztoru, gdy się ukazała, przyjrzał się jéj dobrze, aby potém ją poznać, a następnie, pobiegł krótszą drogą, aby zawiadomić brawów Nienazwanego, że już dziewczyna nadchodzi.
Któż potrafi opisać przerażenie i rozpacz Łucyi, kto potrafi wyrazić, co się wówczas działo w jéj duszy? To, szeroko otwartemi oczami, pełnemi niewymownego przestrachu, spoglądała dokoła, to znów szybko je zamykała, nie mogąc znieść widoku tych wstrętnych, tych okropnych twarzy; wiła się i miotała, wszystkich sił dobywała, aby się rzucić ku drzwiczkom, lecz dwie ręce żelazne przykuwały ją do głębi powozu, a cztery inne ręce mocno ją trzymały. Za każdym razem, gdy usiłowała wydać jakiś okrzyk, chustka silniéj zaciskała jéj usta. Tymczasem trzy gęby plugawe, trzy gęby piekielne, głosem, najbardziéj ludzkim, na jaki się tylko zdobyć mogły, powtarzały jéj naprzemiany: — cicho, cicho, nie bój się, nic złego ci nie zrobimy. — Po kilku minutach takiéj rozpaczliwéj walki, zdało się, iż zaczyna nieco się uspakajać, opuściła ręce, głowę oparła o ścianę powozu, z trudnością podniosła powieki, osłupiałym wzrokiem wpatrzyła się przed siebie; trzy twarze okropne zafalowały, zlały sję w jakąś jednę potworną mieszaninę: nieszczęśliwa zemdlała.
— No, no, nie bój się, nie bój — mówił Nibbio. — Odwagi dziewczyno, odwagi — powtarzali inni, lecz Łucya, dzięki swemu zemdleniu, nie słyszała już w téj chwili owych okropnych głosów, które pocieszać ją chciały.
— Do dyabłal patrz, wygląda jak nieżywa — rzekł jeden z łotrów: — może naprawdę umarła?
— O! co się tobie zdaje, umarła! — odpowiedział drugi: — zemdlała po prostu, to się często zdarza kobietom. Ho! ho! wiem ja przecież, jak wygląda ten, który się na tamten świat wybiera! czy-to baba czy mężczyzna...
— Macie spełniać to, co do was należy, a nie bawić się w żadne gawędy. Dostańcie trombony ze skrzyni i trzymajcie je na pogotowiu, bo w tym lesie, do którego wjeżdżamy, nie braknie
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/14
Ta strona została przepisana.