zawlec w góry. Pozostawiony samemu sobie don Abbondio zbliżał się do okna, wyglądał na ulicę, nadstawiał ucha, a kiedy spostrzegł jakiego przechodnia, wołał napół z płaczem, a napół z wymówką: — A, zlitujcież się nad waszym biednym proboszczem; poszukajcie tam jakiego konia, jakiego muła, jakiego osiołka. Czyż-to być może, aby mi już nikt nie chciał dopomódz?! O! cóż-to za ludzie! Zaczekajcie przynajmniej, abym i ja mógł pójść z wami; zaczekajcie na innych, niech was się zbierze więcéj, piętnastu lub dwudziestu, i Wszyscy razem zabierzcie mnie, abym nie był opuszczony. Chcecie-ż pozostawić mnie na pastwę tym psom? Czyż nie wiecie, że to wszystko prawie są lutry i że dla nich zamordować księdza, to tak, jakby spełnić chwalebny uczynek? Chcecie-ż zostawić mnie tutaj, abym poniósł męczeństwo? O! ludzie, ludzie! O, cóż-to za ludzie!
Lecz do kogóż przemawiał éw ten sposób? Do biedaków, którzy przechodzili zgięci pod ciężarem ubogij swéj ruchomości, myśląc o reszcie dobytku, który musieli zostawić w domu, pędząc przed sobą swoje bydło, prowadząc dzieci, które też dźwigały tyle, ile mogły udźwignąć, i żony, niosące na ręku najmłodsze z nich, te, które jeszcze chodzić nie umiały. Jedni mijali go, nie odpowiadając ani słowa i nie podnosząc nawet głowy, niektórzy mówili: — Ach! proboszczu dobrodzieju! bieda, bieda! Cóż my poradzimy? Niech się proboszcz ratuje jak może. Ksiądz proboszcz szczęśliwszy od nas, bo nie ma rodziny; samemu to łatwiéj; coś się pomyśli, coś się wynajdzie.
— O, ja nieszczęśliwy! — wołał don Abbondio. — Cóż-to za ludzie! cóż-to za serca kamienne! Nie mają litości: każdy idzie daléj; nikt się nawet nie zatrzyma, nikt nie chce o mnie pomyśléć!
I odchodził od okna i znowu szukał Perpetui.
— O! w samę porę! — powiedziała Perpetuą, spotkawszy się z nim we drzwiach. — A pieniądze?
— I cóż zrobimy? Niech mi je ksiądz proboszcz odda; zakopię je w sadzie razem z łyżkami.
— Ależ...
— Ależ, ależ proszę oddać! Można tam sobie parę groszy zostawić na wszelki wypadek; co do reszty, moja już w tém głowa.
Don Abbondio usłuchał; otworzył szkatułkę, wydobył z niéj cały swój skarbek i oddał go Perpetui, która powiedziawszy: — zaraz to zakopię w sadzie pod drzewem figowém — wybiegła z pokoju. Po niejakiéj chwili wróciła ze sporym koszem, pełnym żywności i z drugim, większym, do noszenia na plecach, na dnie którego natychmiast i z wielkim pośpiechem zaczęła układać trochę
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/148
Ta strona została przepisana.