Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/149

Ta strona została przepisana.

bielizny swego pana, mówiąc: — Już brewiarz przynajmniéj to proboszcz sam poniesie.
— Ależ dokąd pójdziemy?
— Dokąd? A dokąd inni? Najprzód wyjdziemy na drogę, a tam już dowiemy się, zobaczymy, co daléj robić wypada.
W téj chwili weszła Agnieszka z koszałką na plecach i z twarzą zapowiadającą, iż ma coś ważnego do powiedzenia.
I ona też postanowiła nie czekać na tak miłych gości, témbardziéj, że sama jedna była w domu, a mając jeszcze trochę tego złota, którem ją obdarzył Nienazwany, przez pewien czas była w ciągłem wahaniu się i niepewności co do tego, gdzieby się miała schronić. Właśnie reszta tych pieniędzy, które w miesiącach głodowych tak się jéj przydały, teraz stała się główną przyczyną jej trwogi i zakłopotania, bo już słyszała o tém nieboga, że w miejscowościach, przez które wojska ciągnęły, najbardziéj ucierpieli ludzie posiadający pieniądze, będąc jednocześnie narażeni na najwyższą wściekłość obcych przybyszów i na chciwość swoich spółziomków. Wprawdzie o tém złocie, które, jak to mówią, z nieba jéj spadło, nie powiedziała nikomu, oprócz don Abbondia, do którego przychodziła czasem, prosząc o zmianę jakiego skuda na drobne i zostawiając mu za każdym razem coś do rozdania biedniejszym od siebie. Ale pieniądze ukryte, zwłaszcza gdy je ukrywa ktoś nienawykły do posiadania ich wiele, utrzymują właściciela w ciągłem podejrzeniu tego, że go podejrzewają inni. Otóż w czasie, gdy na wzór innych, chowała po kątach i kryjówkach wszystko to, czego zabrać nie mogła, myśląc o złocie, zaszyém w gorsie, naraz przypomniała sobie, iż razem z tém złotem Nienazwany przesłał jéj zapewnienia o gotowości do usług; przypomniała sobie również wszystko, co ludzie opowiadali o tém zamczysku, położoném w miejscu tak bezpieczném i do którego bez woli jego pana chyba ptaki tylko mogły zaglądać; tam więc postanowiła się udać z prośbą o przytułek. Ale Nienazwany nigdy jéj nie widział; w jaki więc sposób mogłaby mu się dać poznać? Tu przyszedł jéj na myśl don Abbondio, który po owéj rozmowie z arcybiskupem zaczął okazywać jéj wiele życzliwości, czyniąc to tém chętnijé, że nie było obawy, aby przez to miał się komu narazić i że ponieważ narzeczeni byli daleko, nie przewidywał nawet, aby mu zrobiono jakąś propozycyą, któraby owę przyjaźń mogła na zbyt wielką próbę wystawić. Zdało się jéj, iż biedny księżyna w tak przykrych okolicznościach musi być bardziéj jeszcze strwożony i zakłopotany niż ona i że jéj projekt może mu się wydać dobrym i dlatego przyszła mu o nim powiedziéć. Znalazłszy go z Perpetuą, przedstawiła plan swój obojgu, pytając, czy nie zechcą z nią się udać do zamku.