Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/151

Ta strona została przepisana.

Za wioską poszli prosto przez pola, idąc w milczeniu, myśląc każdy o swoich sprawach, oglądając się dokoła; zwłaszcza don Abbondio oglądał się często, w ciągłej obawie dostrzeżenia jakiéj podejrzanéj postaci, czegoś niezwyczajnego. Ale nie spotkali, nie dostrzegli nikogo: ludzie albo w domach siedzieli, postanowiwszy ich strzedz, albo śpiesznie się z nich wybierali, pakując i chowając rzeczy, albo wreszcie byli już na drogach, wiodących na wyżyny.
Zrazu don Abbondio wzdychał tylko a wzdychał, potém zaczął pomrukiwać jakieś oderwane wyrazy, w końcu zaś wypowiadać swoje żale w monologu już nieco przydłuższym. Nie mógł darować Karolowi Gonzadze, że mogąc siedzieć we Francyi jak u Pana Boga za piecem i panować tam sobie w najlepsze w swojmé Nivernais, jeszcze mu się zachciało, na złość całemu światu, zostać księciem Mantui, i na cesarza srodze się oburzał: on przynajmniéj powinien był miéć więcéj rozumu od innych i nie wtrącać się do niczego i nie sprzeczać się o byle co; bo ostatecznie, czyby tam Paweł, czy Gaweł zasiadł na tronie Mantui, to przecie cesarz zawszeby cesarzem pozostał. Ale największy miał żal do gubernatora, który zamiast wszelkiemi siłami starać się klęski od kraju oddalać, sam je nań ściągał, a to wszystko dzięki téj szalonéj ochocie wojowania. — Trzebaby było, aby ci przezacni panowie — mówił — sami się tu znaleźli i zobaczyli, co się święci i zakosztowali tych wszystkich przyjemności. Oj! zdadzą oni kiedyś piękny rachunek! Ale tymczasem pokutuje ten, kto nic nie zawinił.
— E! niechby już ksiądz proboszcz dał pokój tym panom! — mówiła Perpetuą. — Że nie oni nam przyjdą z pomocą, to pewna. Już niech mi ksiądz proboszcz wybaczy, ale takie gawędy do niczego nie prowadzą. Ot, raczéj to, co mię niepokoi...
— Niepokoi? co ciebie niepokoi?
Perpetua, która przez drogę miała czas zastanowić się nad tém, co wykonała z takim pośpiechem, zaczęła lamentować i utyskiwać, że tę a tę rzecz zapomniała schować, że tę inną nie dość dobrze ukryła, że tu pozostawiła ślad jakiś, który mógł złodziei naprowadzić na domysł, że tam znowu...
— Ślicznie, pięknie! niéma co mówić! — powiedział don Abbondio, który był już o tyle uspokojony co do własnego życia, że mógł się zacząć niepokoić o swoje mienie. — Cóżeś zrobiła?! gdzieżeś miała głowę, kobieto?!
— Jakto! — zawołała Perpetuą, zatrzymując się na chwilę i biorąc się pod boki, o ile jéj na to pozwalał kosz, który miała na plecach — jakto! i ksiądz proboszcz będzie mi teraz czynił wymówki? A przez kogoż-to ja głowę straciłam? a któż-to mi ją tylko zawracał, zamiast dodawać otuchy i w pracy pomagać? Może-m