ja więcéj dbała o swoje graty niż o pański dobytek? Wszystko musiałam robić sama i za Martę i za Magdalenę. Czy-to mi kto dopomógł? A teraz, jeżeli co zginie, to już nie moja w tém wina robiłam, co mogłam i więcéj nawet, niż mogłam.
Agnieszka przerywała te sprzeczki, zaczynając mówić o swoich obawach i smutkach, a nie tyle ją bolały obecne kłopoty i niepokoje, ile utracona nadzieja prędkiego uściśnienia Łucyi; bo jeżeli czytelnik pamięta, była-to właśnie owa jesień, w której matka i córka miały zobaczyć się z sobą; teraz jednak trudno było przypuszczać, aby donna Prasseda chciała na wieś w tę stronę wyjechać; gdyby nawet już tu była zjechała, niezawodnie wyniosłaby się stąd czémprędzéj, jak to czynili wszyscy panowie, przebywający na letnich mieszkaniach w téj okolicy.
Widok miejsc tak pamiętnych przyczyniał się jeszcze do zwiększenia smutku Agnieszki. Wyszli już bowiem na gościniec, na ten sam gościniec, którym wiozła córkę do domu na czas tak krótki, po spędzeniu z nią kilku dni u poczciwego krawca. Zdaleka widać już było i owę mieścinę.
— Wstąpimy na chwilkę do tych zacnych ludzi, aby ich pozdrowić, nieprawdaż? — powiedziała Agnieszka.
— I aby nieco wypocząć, bo już ten kosz zaczyna mi się dawać we znaki, i żeby coś przegryźć — odpowiedziała Perpetuą.
— Ale pod warunkiem, że nie zabawimy tam dłużéj nad chwilkę; proszę pamiętać, żeśmy się nie na przechadzkę wybrali i nie mamy czasu na odwiedzanie znajomych — zakończył don Abbondio.
Krawiec z żoną przyjęli swych gości z otwartemi ramionami i z duszy radzi im byli; goście ci przypomnieli im bowiem dobry uczynek. „Starajcie się dobrze czynić jak największéj ilości ludzi“, powiada w tém miejscu nasz nieznany autor, „a tem częściéj będzie się wam zdarzało widziéć twarze, które was radością napełnią“.
Agnieszka, ściskając poczciwą krawcową, wybuchła płaczem gwałtownym, który wielką ulgę jéj przyniósł, i łkaniem tylko odpowiedzieć mogła na zapytania o Łucyi, jakie jéj ona wraz z mężem czyniła.
— Łucyi lepijé niż nam — rzekł don Abbondio; — jest w Medyolanie, zdala od tego dyabelstwa; nic jéj nie zagraża.
— Zmykamy, hę, księże proboszczu dobrodzieju? — spytał krawiec.
— A pewno odpowiedzieli jednocześnie pan i służebnica.
— O! to rzecz smutna!
— Idziemy do zamku... — rzekł don Abbondio.
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/152
Ta strona została przepisana.