Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— A co, wszak niepodobny? — rzekł krawiec — i ja to zawsze mówię; nas-bo trudno oszukać, hę? Ale przynajmniéj u spodu jest tu jego nazwisko; zawszeć to pamiątka.
Don Abbondiowi pilno już było ruszać w dalszą drogę; krawiec ofiarował się znaléść jaki wózek, któryby ich zawiózł aż do stóp góry zamkowéj; poszedł zaraz szukać takowego i po niejakiéj chwili wrócił z oznajmieniem, że już nadjeżdża. Potem zwrócił się do don Abbondia i rzekł:
— W razie, gdyby proboszcz dobrodziéj życzył sobie zabrać tam ze sobą jakąś książkę, ot, tak, dla rozrywki, to, choć-em człowiek ubogi, mogę mu nią służyć, bo i ja co prawda lubię także czasem coś sobie poczytać. A pomimo, że te książki, które mam u siebie, są napisane poprostu, nie dla takich ludzi jak proboszcz dobrodziéj, jednak...
— Dziękuję, dziękuję — odrzekł don Abbondio — lecz w obecnych okolicznościach żadne czytanie jakoś do głowy nie idzie; człowiek może zaledwie o tém pamiętać, co jest przepisane regułą.
Następuje wymiana podziękowań, których nikt przyjąć nie chce, uściśnień, życzeń wszelkich pomyślności, próśb, aby tu z powrotem zajrzano, przyrzeczeń skorzystania z tych zaprosin. Tymczasem i wóz przed bramę zajechał. Najprzód wkładają doń kosze, potém sami uciekający się na nim lokują i z większą już nieco wygodą i spokojem ducha rozpoczynają drugą połowę swojéj podróży.
To, co krawiec don Abbondiowi o Nienazwanym powiedział, było najszczerszą prawdą. Od dnia, w którym go opuściliśmy, człowiek ten nie przestał pełnić tego, co wówczas pełnić postanowił, jest naprawiać krzywdy, starać się o zgodę, wspierać ubogich, słowem, każdemu i na rozliczne sposoby dobrze czynić. Ta odwaga, któréj poprzednio dawał dowody, znieważając innych i broniąc siebie, teraz zaczęła objawiać się w nim pod wcale odmienną postacią oto tak pierwszego, jak i drugiego całkiem zaniechał. Chodził zawsze sam jeden, bez broni, przygotowany na wszystko, co go spotkać mogło po tylu zbrodniach, których się dopuścił, przekonany, że byłoby nową zbrodnią, gdyby on, co tylu ludziom i tak wiele zawinił, chciał użyć siły na swoję obronę, przekonany również, iż każda zniewaga, wszelkie złe, które jego osobiście mogło spotkać, byłoby wprawdzie grzechem względem Boga, ale względem niego tylko słuszną zapłatą i że on mniéj niż kto inny miał prawa mścić się za obrazy. A jednak, pomimo to, pozostał osobą równie nietykalną, jak i wówczas, kiedy go tyle zbrojnych ramion strzegło, kiedy nosił miecz przy swym boku. Pamięć dawnéj dzikości, która powinna była pozostawić tak gorące pragnienie zemsty, i widok obecnéj łagodności, która spełnienie owéj zemsty tak łatwém czyniła, zamiast