dio kapelusz uchylił, mówiąc tymczasem w duchu: — co raz gorzéj, co raz gorzéj: trafiłem do obozu! — Tu, wóz się zatrzymał; wszyscy troje wysiedli; don Abbondio zapłacił z pośpiechem, odprawił woźnicę i ruszył pod górę wraz z towarzyszkami zachowując ponure milczenie. Widok tych miejsc, budząc wspomnienia owych udręczeń, których już tu raz zaznał, zwiększał jeszcze niepokój trapiący go obecnie. I w Agnieszce, która tych miejsc nie znała a w myśli tylko utworzyła o nich jakieś fantastyczne pojęcie, które jéj stawało przed oczy każdą rażą, gdy pomyślała o strasznej podróży swéj Łucyi, odżyły na ich widok wszystkie te okropne wspomnienia tylko z nową siłą i w nowém świetle. — O, księże proboszczu! — zawołała: — kiedy sobie pomyślę, że moja biedna Łucya tę drogę przebyć musiała!
— A nie będziecie wy cicho? kobieto obrana z rozsądku! — zawołał tuż nad jéj uchem don Abbondio: — czy to tu miejsce na podobne rozmowy? Nie wiecież, że jesteśmy u niego? Szczęście to dla was, że nikt tego nie słyszał; ale jeżeli będziecie gadać takie rzeczy...
— O! — powiedziała Agnieszka: — teraz, kiedy się stał taki święty!...
— Ani słówka — przerwał don Abbondio: — czy sądzicie, że świętym to już można mówić wszystko co na myśl przyjdzie? Ot, lepiéj pamiętajcie o tém, że trzeba mu podziękować za dobrodziejstwo, które wam wyświadczył.
— O! co do tego, to już ksiądz proboszcz może być spokojny; dobrze o tém pamiętam: i ja przecie znam się trochę na grzeczności.
— Grzeczność na tém polega, aby nie mówić nic takiego, coby mogło być nieprzyjemne, a zwłaszcza ludziom, którzy nie przywykli do słuchania rzeczy niemiłych. A nadewszystko chciejcie to obie zrozumiéć, że nie tu miejsce na gadanie wszystkiego, co wam ślina na język przyniesie. Jesteśmy u pana nie-lada, same o ém wiecie: a patrzcie, jakie-to tu liczne towarzystwo będziem mieli: ludzie najrozmaitszego rodzaju zewsząd tu śpieszą; a więc radzę miéć się na baczności, zważać na każde słowo, mówić rozsądnie i jak najmniéj, bo to główna, tyle tylko ile już koniecznie potrzeba; pamiętajcie, że jest to cnota nad cnotami...
— EL. a ja powiem, że to daleko gorzéj, kiedy kto...
— Cicho! — zawołał w téj chwili don Abbondio półgłosem, odejmując jednocześnie kapelusz z wielkim pośpiechem i oddając ukłon głęboki: bo, spojrzawszy w górę, spostrzegł Nienazwanego, który ku nim się zbliżał. Nienazwany spostrzegł i poznał go również i kroku przyśpieszył podążając na jego spotkanie.
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/162
Ta strona została przepisana.