Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/166

Ta strona została przepisana.

wnie do usposobień i nawyknień. Kto miał trochę pieniędzy zbywających, ten szedł na obiad do doliny, w któréj z powodu tak wielkiego napływu ludzi, powznoszono naprędce gospody: w jednych każdemu niemal kęskowi towarzyszyły westchnienia i nie wolno tam było mówić o czém inném jak tylko o smutku: w innych przeciwnie: jeżeli kiedy mówiono o smutku, to chyba dlatego, aby powiedziéć, że o nim myśléć nie trzeba. Tym zaś, którzy, czy to nie mogli, czy nie chcieli stołować się własnym kosztem, rozdawano w zamku chleb, zupę i wino. Oprócz tego, co dzień zastawiano kilka stołów, do których zasiadali ci tylko, których sam gospodarz wyraźnie zaprosił; w liczbie tych ostatnich był i nasz proboszcz ze swemi towarzyszkami.
Żeby darmo nie jeść chleba, Agnieszka i Perpetuą prosiły, by je użyto do posług, których wymagała tak wielka gościnność, i na tém znaczna część dnia im schodziła; resztę spędzały na gawędce z kilku nowemi przyjaciółkami lub z biednym don Abbondiem. Don Abbondio nie miał nic do roboty; ale pomimo to wcale się nie nudził: strach dotrzymywał mu zawsze towarzystwa. Wątpię, aby się już teraz miał obawiać jakiéjś napaści na zamek, a jeżeli i istniała jeszcze bojaźń czegoś podobnego, to niezawodnie była bardzo słabą; bo nawet przy odrobinie zastanowienia mógł zrozumiéć całą bezzasadność takich przypuszczeń. Lecz obraz otaczającéj go okolicy, z jednéj i z drugiéj strony zalanéj żołdactwem i orężem, widok ludzi zbrojnych, których tu niemal na każdym kroku spotykał, sam zamek, ten straszny zamek, i przewidywanie tylu najrozmaitszych rzeczy, które mogły się zrodzić w takich okolicznościach, wszystko to razem, nie mówiąc już o udręce, którą mu sprawiała myśl o swéj nieszczęśliwéj plebanii, nabawiało go jakiéjś nieokreślonéj, ustawicznéj obawy. Przez cały czas swego pobytu w tém schronieniu nigdy daléj jak na strzał od niego nie odszedł, nigdy nie postawił nogi na drodze wiodącéj w dolinę; jedyna jego przechadzka polegała na tém, iż wyszedłszy przed bramę, kroczył zwolna to wzdłuż jednéj to wzdłuż drugiéj strony murów zamkowych i spoglądał w dół na urwiska i skały, w celu wykrycia jakiegoś nieco przystępniejszego miejsca, czegoś w rodzaju ścieżyny, po któréj w razie gwałtownéj potrzeby mógłby się spuścić szukając kryjówki. Dla każdego z swych licznych towarzyszy schronienia miał bardzo grzeczny, lub bardzo uniżony ukłon, ale w gawędy z nikim się prawie nie wdawał; rozmawiał najczęściej z Perpetuą i Agnieszką; przed niemi wynurzał swe obawy i żale, co mu wielką ulgę sprawiało, choć narażało również i na to, że mu nieraz jego służebnica w sposób nie arcy-grzeczny przerywała mowę, a nawet że go i sama Agnieszka wstydziła. U stołu zaś, przy którym bawił