bardziéj. Raz musiała latać stare ubranie, to jeść gotować dla powracających z jakiéjś wyprawy, to znowu rannych opatrywać i leczyć. A każdy rozkaz, każda wymówka, każde nawet podziękowanie tych łotrów nie mogło obejść się nigdy bez szkaradnych drwinek i obelg; nikt nie nazywał jéj inaczéj, jak: starą; inne zaś przydomki, które zawsze towarzyszyły temu pierwszemu, zmieniały się stosownie do okoliczności i do usposobienia mówiącego. Złość i lenistwo były głównemi cechami téj kobiety; to téż kiedy dawano jéj jakąś pracę i starano się na różne sposoby gniew jéj podniecić, ona, ze swéj strony, odpowiadała na to wyrazami, z których szatan mógł miéć większą jeszcze pociechę, niż ze słów wyzywających ją mężczyzn.
— Widzisz tam, w dolinie, ten powóz? — rzekł do niéj Nienazwany.
— Widzę — odpowiedziała stara wysuwając naprzód ostry podbródek i wytrzeszczając, o ile się dało, zapadłe swe oczy.
— Niech natychmiast przygotują lektykę, wsiądziesz do niéj i każesz się zanieść do „Złej nocy“. Ale to zaraz, rozumiesz, abyś już tam była, zanim powóz nadjedzie, wprawdzie nie ma obawy, zdążysz na pewno, gdyż jak żółw się posuwa. W tym powozie znajduje się... musi tam być... dziewczyna. Jeżeli jest, powiedz w mojém imieniu Nibbiowi, żeby ją wsadził do lektyki, a sam niech zaraz do mnie pośpieszy. Ty pozostaniesz w lektyce z tą... dziewczyną, a kiedy was do zamku przyniosą, zaprowadzisz ją do swego pokoju. Jeżeli cię zapyta, gdzie się znajduje, czyj to zamek, to ani mi się waż...
— O! rzekła stara — ja wiem.
— Ale — ciągnął dalej Nienazwany — uspokój ją.
— Cóż jéj mam powiedziéć?...
— Cóż jéj masz powiedziéć? Uspokój ją — mówię ci. Tyle lat przeżyłaś na świecie, a nie wiesz jeszcze, jak się wziąć do tego, jak uspokoić strapioną? Nie wiesz-że, co to boleść? Nie wiesz, co trwoga? Nie znasz słów, które mogą dodać otuchy, które najskutecznéj działają w takich razach. Znajdź takie słowa, powiedz jéj... I idź do stu!...
A gdy stara wyszła, jeszcze przez czas pewien w oknie pozostał, z oczami, zwróconemi na powóz, który już teraz znacznie się przybliżył i urósł; potém podniósł je na słońce, chowające się w téj chwili za góry, potém spojrzał na chmury, pod uióin zawieszone, które z ciemnych na raz przybrały barwę purpury i złota. Wreszcie zamknął okno i zaczął chodzić po pokoju wielkiemi krokami z tak gorączkowym pośpiechem, jak podróżny, zdążający do miejsca wypoczynku.
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/18
Ta strona została przepisana.