nalazł środek odpowiedni potrzebie, sposób przemawiania do oczu, którego owe czasy mogły wymagać lub do którego myśl mogły nastręczyć. Na Zielone Świątki, nie wiem już którego dnia, mieszkańcy miasta zwykli byli udawać się tłumnie na cmentarz Ś-go Grzegorza za Wschodnią Bramą, aby modlić się za zmarłych w czasie poprzedniego moru, którzy tu byli pogrzebani; a ponieważ cel ten pobożny nastręczał również sposobność do zabawy, więc każdy, śpiesząc tam, stroił się we wszystko, co miał najlepszego. Właśnie tego dnia na morowe powietrze wymarła, pomiędzy innemi, cała jakaś rodzina. W chwili największego tłumu, wpośród powozów, ludzi na koniach i pieszo, ciała téj rodziny, z rozkazu trybunału zdrowia, zostały odprowadzone na ów cmentarz na wozie i całkiem obnażone, aby wszyscy mogli widziéć na nich wyraźne piętna moru. Gdzie wóz się ukazał, tam rozlegał się okrzyk przerażenia i wstrętu, gwar przeciągły i głuchy długo jeszcze za nim słyszéć się dawał, a inny gwar go poprzedzał. W morowe powietrze teraz już więcéj wierzyć zaczęto; zresztą ono samo codzień silniéj przekonywało o swojém istnieniu, a i to tłumne zgromadzenie powinno było niemało przyczynić się do jego wzrostu.
I tak więc z początku niema moru, niema ani odrobiny i żadną miarą być go nie może, nawet imienia jego wymawiać nie wolno. Potém jest jakaś febra morowa, a więc pojęcie o nim już się wkrada ubocznie, za pomocą przymiotnika. Daléj jest już mór, ale mór nieprawdziwy, mór do pewnego tylko stopnia, coś podobnego do niego, nie dające się wszakże jakąś inną nazwą określić. Nareszcie mór najprawdziwszy, bezsporny, nie ulegający żadnéj wątpliwości. Ale z pojęciem o nim wkrada się już w umysły wiara w jakieś jady, szerzące zarazę, w jakiś spisek zbrodniczy, wiara, która przeistacza i psuje właściwe znaczenie tego wyrazu, bez którego, niestety! obejść się niepodobna.
Sądzę, iż nie trzeba być nazbyt biegłym w nauce pojęć i wyrazów, aby dostrzedz, że tę samę mniéj więcéj drogę wiele z nich przebyć musiało. Na szczęście niewiele znajdzie się takich, któreby miały losy podobne i podobną doniosłość, któreby za taką cenę zdobywać musiały wiarę dla siebie, z któremiby się łączyły okoliczności tego rodzaju. Jednak tak w małych, jako téż i w wielkich rzeczach możnaby było uniknąć, w znacznéj części przynajmniéj, téj krętéj i tak długiéj drogi, postępując zgodnie z tą starą zasadą, która zaleca najprzód badać, słuchać, porównywać, rozważać, a potém dopéro mówić.
Ale mówić, to rzecz tak miła, a tak łatwa zarazem i o wiele łatwiejsza od tych wszystkich innych, że doprawdy i nam, to jest nam, ludziom wogóle, należałoby się trochę pobłażania.
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/187
Ta strona została przepisana.