Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/20

Ta strona została przepisana.

weźmie pod swoję opiekę. Wyjdzie ci to na dobre, wyjdzie na dobre, zobaczysz. Nie bój się, bądź dobréj myśli, bądź wesołą, kazał mi przecież, abym cię uspokoiła. Powiesz mu, nieprawdaż? powiesz, żem ciebie uspakajała?
— Kto on? dlaczego?... czego chce ode mnie? Ja go nie znam. On nie ma do mnie żadnego prawa. Powiedzcie mi, gdzie jestem; puśćcie mnie; powiedzcie tym ludziom, aby mnie puścili, aby mnie zanieśli do jakiego kościoła. O! wyprzecie jesteście kobietą, wy ulitujecie się nade mną, w imię Matki Najświętszéj.
To święte, to czyste imię, które tylko w pierwszych latach dzieciństwa powtarzała ze czcią głęboką i o którém zapomniała już od tak dawna, nigdy może nie słysząc, aby je ktoś wymawiał, teraz, na umyśle téj okropnéj kobiety, czyniło jakieś dziwne, niejasne, powolne wrażenie, takie, jakie czyni wspomnienie o świetle na umyśle starca, który olśnął, będąc jeszcze dziecięciem.
Tymczasem Nienazwany, stojąc we drzwiach zamkowych, patrzył w dół, na pochyłość i widział lektykę, która posuwała się również powoli, jak uprzednio ów powóz, a przed nią, w pewnéj odległości, zwiększającéj się co chwila, widział Nibbia wstępującego spiesznie pod gorę. Gdy dobiegł do zamku, pan skinieniem ręki dał mu znak, aby szedł za nim, i obaj udali się do jednéj z sal na dole położonych.
— A więc? — spytał Nienazwany, zatrzymując się w środku pokoju.
— Wszystko dobrze poszło, jaśnie wielmożny panie — odpowiedział Nibbio z niskim ukłonem: — wczas zostaliśmy zawiadomieni, dziewczyna nadeszła, nikt nie widział; jeden tylko okrzyk wydała, nikt się nie zjawił, woźnica zaciął konie, pędziły, jak strzała, nie było ani pogoni, ani żadnego przykrego spotkania, ale....
— Ale co?
— Ale — niech mi jaśnie wielmożny pan raczy wybaczyć... powiem szczerze, iż wołałbym, aby mi kazano zastrzelić ją po prostu; kulka w głowę i rzecz skończona... anibym musiał na nią patrzyć, ani słuchać tego, co ona mówiła...
— Jakto l jakto? co ty chcesz przez to powiedziéć?
— Chcę powiedziéć, iż naprawdę w ciągu całéj téj drogi... cały ten czas... litość mię brała...
— Litość! A ty co wiesz o litości? Coż-to jest litość?
— Nigdy tego tak dobrze nie rozumiałem, jak teraz: litość to tak coś naprzykład jakby strach; kto raz się jéj podda, przestaje być panem siebie.