kaz, o ile możności, najmniéj zbliżając się do pana. — A do czarta! czemu mnie jéj blask tak razi?
Grizo wziął świecę i, życząc panu dobréj nocy, wyszedł z pośpiechem, podczas gdy don Rodrigo już się wsuwał pod kołdrę.
Ale po chwili owa kołdra wydała mu się ciężką jak kamień. Zrzucił ją, cały się skurczył, chciał usnąć jak najprędzéj, bo naprawdę sen go morzył okropnie. Lecz zaledwie drzemać zaczynał, jakieś gwałtowne wstrząśnienie budziło go znienacka, jak gdyby go ktoś silnie uderzał, i czuł coraz większe gorąco i coraz większy niepokój. Znowu przywodził sobie na myśl upał sierpniowy, wino wypite, różne nadużycia, których się dopuścił; chciałby temu tylko, temu wyłącznie całą winę przypisać; ale z po-za téj myśli wynurzała się zaraz myśl inna, nieproszona, niewywoływana, ta, która wówczas łączyła się z każdą, od któréj, że tak powiem, żadne uczucie nie było wolne, która wciskała się do wszystkich rozmów, bo nawet do najbardziéj swawolnych, gdyż łatwiéj było z niéj sobie żartować, niż pominąć ją milczeniem: myśl o morowém powietrzu.
Po długiém przewracaniu się z jednego boku na drugi zasnął nareszcie i zaczęły go opanowywać jakieś sny dziwne, nad wszelki wyraz okropne. Tak w coraz nowe wpadając, zdało mu się wreszcie, że się znalazł w samym środku wielkiego kościoła, w tłumie niezmiernym; nie mógł zrozumiéć, jak się tu znalazł, dlaczego tu przyszedł, jak mógł coś podobnego uczynić, zwłaszcza w takich czasach, i to go przyprowadzało do wściekłości. Patrzył na otaczających i widział wszędzie dokoła jakieś twarze żółte, wynędzniałe, oczy zamglone i osłupiałe, wargi obwisłe; wszyscy ci ludzie mieli na sobie jakieś straszne łachmany, przez które miejscami przeświecało ciało, a na ciele ukazywały się bąble i plamy. — Na bok, hołota! — zdawało mu się, że woła głosem rozkazującym, patrząc na drzwi, które były daleko, bardzo daleko i groźnie brwi ściągając, choć się nie ruszał, a nawet starał się skurczyć, o ile możności, aby jak najmniéj miejsca zajmować i jak najmniéj ocierać się o wszystkie te brudne, wstrętne ciała, które już i tak zabardzo się doń domykały. Lecz żaden z tych hultajów nie chciał się usunąć, nie zdawał się nawet słyszéć tego, co on mówił; przeciwnie, ściskali go coraz bardziéj, a zwłaszcza jeden z nich, jak mu się zdawało, ciągle potrącał w bok lewy, pomiędzy sercem a pachą, gdzie czuł jakieś kłócie, jakiś ból i ciężar. A kiedy się nieco odsuwał, odwracał się od natręta, usiłując od niego się uwolnić, zaraz coś nowego, coś innego, coś, czego nie mógł zrozumiéć, w to samo miejsce kłóć go zaczynało. Nie posiadając się z gniewu, chciał pochwycić za szpadę, lecz w téj chwili zdało mu się, że w tłumie właśnie ta szpada podsunęła się w górę i że jéj-to gałka ciśnie go tak mocno; jednakże,
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/206
Ta strona została przepisana.