Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/21

Ta strona została przepisana.

— A, to rzecz ciekawa naprawdę, w jaki sposób dziewczyna ta potrafiła w tobie litość obudzić!
— Ach, jaśnie wielmożny panie! tyle czasu!... płacze i płacze, a jak patrzy na człowieka I to blednie jak chusta i jak nieżywa wygląda, to znów płacze i znów modli się i mówi takie rzeczy...
— Nie, nie chcę jéj miéć w domu — myślał tymczasem Nienazwany. — I trzebaż mi było wdać się w tę przeklętą sprawę! Ale, nie ma rady: obiecałem, obiecałem. Kiedy już ją wyprawię... — I, podnosząc głowę, surowym głosem, rzekł do Nibbia: — No, daj już pokój téj litości; wsiadaj mi zaraz na koń, weź kogoś ze sobą, a jeżeli chcesz, to i dwu ludzi i jedz do don Rodriga, wiesz, gdzie mieszka. Powiedz mu, aby przysłał... i to natychmiast, bo w przeciwnym razie...
Lecz znowu jakieś nie, silniejsze nad jego wolę, ozwało się nagle w głębi jego duszy, przerywając mu mowę. — Nie — rzekł po chwili, głosem stanowczym, jakby powtarzał tajemniczy ów rozkaz: — nie, idź spać teraz, a jutro... jutro zrobisz to, co ci każę!
— Jakiś szatan musi opiekować się tą dziewczyną — myślał Nienazwany po wyjściu brawa, stojąc nieruchomie po środku pokoju, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, ze wzrokiem utkwionym w to miejsce posadzki, na którém promień księżyca, wpadając przez wysokie okna zakratowane i utworzone z drobnych szybek w ołów oprawnych, czynił czworobok bladego światła, poprzecinanego w szachownicę szerokiemi pasami i podzielonego na niezliczone pomniejsze cząsteczki. — Jakiś szatan, albo... jakiś anioł... Wzbudzić litość w Nibbiu!... Jutro, jutro o świcie precz z nią z mego domu, niech się jéj los spełni, i niech już o niéj mowy więcéj nie będzie, tak, ani mowy, ani nawet myśli — przemawiał w duchu do siebie w sposób tak surowy, jak się czasem zwykło przemawiać do krnąbrnego dzieciaka, choć się wie naprzód, że nie usłucha rozkazu. — Ten głupiec don Rodrigo niech się ani waży nudzić mię podziękowaniami, gdyż... nie chcę nic wiedziéć o téj dziewczynie. Zrobiłem, co chciał, bo... bo dałem słowo, a dałem słowo dlatego, że... takie już moje przeznaczenie. Ale dobrze mi zapłaci za tę przysługę, o, zapłaci! Warto zaraz się tém zająć...
I zaczął już przemyśliwać nad tém, jakiéj zapłaty, a raczéj kary, trudnéj, nieznośnéj, ma zażądać od don Rodriga w zamian za swą przysługę, gdy niespodzianie znów sobie przypomniał owe wyrazy; — Wzbudzić litość w Nibbiu! W jaki sposób mogła tego dokazać! — myślał daléj, zapominając już całkiem o don Rodrigu. — Muszę ją zobaczyć... E! nie!... albo... tak, chcę ją widziéć.
I, z sali do sali, potém w górę po wąskich schodkach, daléj po