choć jakiéjś cząstki tego wszystkiego, czego się dowiedziéć pragnął tak gorąco.
Mała garstka tych, którzy mór przebyć zdołali, tworzyła, wpośród reszty ludności, jakby jakąś uprzywilejowaną klasę. Podczas gdy z dniem każdym rosła liczba umarłych i chorych, a ci, których dotychczas jeszcze oszczędzała zaraza, byli w ciągłéj trwodze i jeżeli musieli z domu wychodzić, to szli ostrożnie, uważnie, krokiem miarowym, choć chód ich zdradzał chęć pośpiechu, oglądając się podejrzliwie dokoła, bo wszystko mogło teraz stać się dla nich, że tak powiem, śmiertelnym orężem; tylko owi ludzie szczęśliwi, krążyli sobie wpośród zarażonych tak śmiało i swobodnie jak ci średniowieczni rycerze, którzy całkiem pokryci zbroją stalową, na rumakach mniéj więcéj tak samo jak oni przybranych, ruszali na włóczęgę po świecie (skąd owa szczytna nazwa błędnych rycerzy), krążąc bezpiecznie po wsiach i miastach wśród pieszych biedaków, którzy za całą obronę swéj skóry i dla złagodzenia razów, mieli tylko łachmany. Piękne, mądre i pożyteczne rzemiosło! rzemiosło godne na prawdę zająć pierwsze miejsce w jakim traktacie o ekonomii politycznéj.
Z tém więc błogiém przeświadczeniem, że się stał nieprzystępny dla moru, choć trapiony niepokojem, o którym już wiedzą czytelnicy, i częstym obrazem ogólnego nieszczęścia, który mu ani na chwilę o nimé zapomniéć nie dawał, szedł Renzo do domu przez kraj piękny, pod niebem pogodném, ale po drodze, nieraz na bardzo długich przestrzeniach nie napotkał nikogo, od czasu do czasu tylko samotność tę ożywiały jakieś błąkające się postacie, raczéj do cieni niż do ludzi podobne, lub ciała zmarłych wiezione do wspólnego dołu, bez księdza, bez śpiewów, bez pogrzebowego orszaku. Około południa zatrzymał się w jakimś lasku, dla posilenia się nieco chlebem i serem, które zabrał z sobą. Owoców: fig, jabłek, brzoskwiń, śliwek miał po drodze tyle, ile tylko zapragnął; na polach, w sadach mógł je zrywać, lub zbierać pod drzewami, gdzie całkiem niemal pokrywały ziemię jakby po burzy gradowéj; rok ten bowiem był niezmiernie urodzajny zwłaszcza na owoce, a nie było prawie komu o nich myśléć: i o winogrona również mało kto dbał teraz i z nich mógł pierwszy lepszy przechodzień korzystać.
Nad wieczorem spostrzegł swoję wioskę. Na ten widok, pomimo iż musiał już być przygotowany do niego, serce mu się ścisnęły: odrazu zbudził się w nim cały tłum wspomnień bolesnych; ogarnęły go stokroć jeszcze boleśniejsze przeczucia: zdało mu się, że słyszy ów złowrogi odgłos dzwonu na trwogę, który mu towarzyszył, który go ścigał wówczas, gdy z miejsc tych uciekał i czuł jednocześnie całą owę ciszę grobową, która tę jego wioskę teraz
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/214
Ta strona została przepisana.