musiała zalegać. Wzruszenie jego wzrosło, gdy się znalazł na placyku przed kościołem, a czuł, że wzrośnie jeszcze bardziéj u kresu podróży, bo tym kresem, na dzisiaj przynajmniéj, miał być dom, który niegdyś zwykł był nazywać domem Łucyi. Obecnie, w najlepszym razie mógł on być tylko domem Agnieszki, a jedyna pociecha, któréj się tam zaznać spodziewał, było znalezienie jéj przy życiu i zdrowo. Tam również chciał prosić o przytułek dla siebie, bo przeczuwał nieborak, iż jego dom własny może teraz służyć za mieszkanie chyba tylko dla kun i szczurów.
Nie chcąc być dostrzeżonym, nie poszedł prosto przez wioskę, ale skręcił na boczną uliczkę, na tę samę, po któréj, owej nocy pamiętnej, szedł ze świadkami, Agnieszką i narzeczoną do plebanii, aby zaskoczyć znienacka proboszcza. Na téj uliczce, prawie na pół drogi był po jednéj stronie domek Renza, po drugiéj jego winnica, tak iż przechodząc tędy mógł wstąpić na chwilę do swéj posiadłości i zobaczyć, co się też tam dzieje.
Idąc patrzył przed siebie, pragnąc i obawiając się jednocześnie spotkać kogoś znajomego; i otóż po niejakiéj chwili spostrzegł człowieka w podartéj koszuli siedzącego na ziemi, opartego plecami o żywopłot z cierni w postawie obłąkanego: z czego, jak również i z twarzy, zdało się Renzowi, że w owym człowieku poznaje Gierwazego, tego biednego półgłówka, który mu służył za drugiego świadka w niefortunnéj wyprawie na plebanię. Podszedłszy nieco bliżéj, musiał się jednak przekonać, że to nie Gierwazy ale sam Tonio tak okropnie zmieniony. Mór, odbierając mu jednocześnie siły umysłu i ciała, rozwijał w jego twarzy i ruchach to małe, dotychczas, nieznaczne prawie podobieństwo, które miał do swego upośledzonego z natury braciszka.
— O Tonio! — zawołał Renzo zatrzymując się przed nim: — czyż-to ty jesteś?
Tonio nie poruszył głową, tylko oczy podniósł na mówiącego.
— Nie poznajesz mnie, Tonio!
— Komu się dostało, to się i dostało — odpowiedział Tonio pozostając następnie z otwartemi usty.
— Tyś chory, co? biedny Tonio: ale czyż mnie nie poznajesz?
— Komu się dostało, to się i dostało — powtórzył biedak z jakimś idyotycznym uśmiechem. Renzo, widząc, że nic innego już zeń nie wydobędzie, poszedł daléj z sercem jeszcze bardziej ściśnioném niż dotąd. Wtém, z bocznéj drożyny, wychodzi na uliczkę i posuwa się ku niemu jakaś czarna postać, w któréj poznaje odrazu don Abbondia. Proboszcz szedł niezmiernie powoli opiekając się na kiju, i rzec było można, że dźwigają siebie wzajemnie: on — kij, a kij — jego; a im bardziéj się zbliżał, tém łatwiéj było poznać
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/215
Ta strona została przepisana.