Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/225

Ta strona została przepisana.

na które dwóch monattów układało jakiegoś biedaka, aby go nieść do lazaretu. Był-to naczelnik straży celnéj, który na mór zachorował. Renzo zatrzymał się, czekając, aż sobie pójdą, a gdy odeszli i nikt wrót nie zamykał, zdało mu się, że to jest właśnie chwila najdogodniejsza dla niego i szybko ku wejściu postąpił; lecz żołnierz, będący na straży, naraz groźnie zawołał: — Ej I dokąd? — Renzo znów się zatrzymał i, patrząc na niego, wyciągnął z kieszeni błyszczący, srebrny półdukat, który mu pokazał. Żołnierz, czy to że już mór przebył, czy to może, iż chciwość przewyższała w nim obawę zarazy, dość, że dał znak Renzowi, aby mu go rzucił; a gdy pieniądz upadł mu pod nogi, rzekł półgłosem: — Idź, a prędko! — Renzo nie czekał, aż mu to dwa razy powtórzą, przeszedł przez wrota, potém przez bramę i wkroczył do miasta, nie ściągnąwszy niczyjéj uwagi na siebie; tylko nieco daléj, może o jakie czterdzieści kroków, znowu usłyszał za sobą głos innego żołnierza ze straży, który zawołał: — Ej! stój! — Tym razem udał, że nie słyszy, i nie oglądając się nawet, poszedł jeszcze prędzéj. — Stój! — zawołał powtórnie żołnierz, lecz w głosie jego czuć było więcéj niecierpliwości, niż postanowienia nakazania posłuszeństwa dla swego rozkazu, a widząc, że go słuchać nie myśli, ścisnął tylko ramionami i wrócił do swéj budki, jak ktoś, komu więcéj zależy na tém, aby nie zbliżać się do przechodniów, niż na wtrącaniu się w ich sprawy.
Prosta i długa ulica, którą szedł Renzo, wiodła podówczas, jak i dziś prowadzi, aż do kanału, zwanego Naviglio; opasywały ją żywopłoty lub murki ogrodów i sadów, kościoły, klasztory i domy, widniejące gdzie-niegdzie. Przy końcu téj ulicy, a w środku téj, która ciągnie się wzdłuż kanału, stał słup kamienny z krzyżem u góry, zwany kolumną ś-go Euzebiusza. W dali więc przed sobą Renzo nic nie widział, oprócz tego krzyża. Doszedłszy do rozstajni, która dzieli owę ulicę na dwie, równe niemal połowy, obejrzał się dokoła, i na prawo, w tej uliczce, którą zwią zaułkiem ś-éj Teresy, spostrzegł jakiegoś mieszczanina, idącego ku niemu. — Nareszcie! choć jedna żywa dusza! — rzekł do siebie i poszedł zaraz na jego spotkanie, chcąc się go o drogę zapytać. Spostrzegł to ów mieszczanin i zdaleka już wzrokiem podejrzliwym zaczął od stóp do głowy mierzyć naszego chłopaka, a niepokój jego wzrósł widocznie, kiedy po chwili przekonał się, że, zamiast iść w swoję drogę, zmierza prosto ku niemu. Renzo, gdy się już znalazł w niewielkiéj odległości od nieznajomego, zdjął kapelusz, zwyczajem grzecznych górali, i trzymając go w lewéj ręce, a prawą schowawszy w jego środek, podszedł ku niemu. Ale ten, z wyrazem nieopisanego przerażenia w oczach, cofnął się szybko o parę kroków, podniósł w górę wielki