kij sękaty i zwracając jego ostry koniec, okuty żelazem, na pierś Renza, zawołał:
— Precz! precz! precz!
— Oj, oj! — zawołał również i nasz chłopak; włożył napowrót kapelusz na głowę, a nie mając najmniejszéj ochoty (jak mówił następnie, gdy opowiadał o tém zdarzeniu) wszczynać kłótni w takiéj chwili, odwrócił się od tego szaleńca i poszedł daléj ulicą, w której już się teraz znajdował.
Mieszczanin poszedł również w swoję drogę, cały drżący, oglądając się co chwila po-za siebie. A powróciwszy do domu, opowiadał zaraz, iż spotkał namaściciela, który z minką układną i uniżoną, choć mu z oczu patrzyła obrzydła obłuda, ze słoiczkiem maści, czy też z pudełeczkiem proszków (nie był pewny, co mianowicie z tych dwojga rzeczy), ukrytém w kapeluszu, który trzymał w ręku, zbliżył się ku niemu, aby go oporządzić po swojemu, lecz że na szczęście on go potrafił w pewnéj odległości utrzymać. — Niechby ten łotr jeszcze choć na krok jeden ku mnie się przybliżył, zabiłbym go z pewnością, pierwéj nawet, nimby zdołał mnie dotknąć — dodał w końcu. — To bieda, żem go spotkał w miejscu tak samotném, bo gdyby to było w środku miasta, zarazbym zawołał ludzi na pomoc i schwytalibyśmy go z pewnością. Niema najmniejszéj wątpliwości, że miał w kapeluszu to jadowite paskudztwo. Ale tak, znalazłszy się z nim sam-na-sam, musiałem poprzestać na zastraszeniu go tylko, z obawy, abym sobie nie napytał biedy: boć to przecie na to, żeby rzucić trochę proszku, niewiele czasu potrzeba; a tacy zbrodniarze, jak on, mają i zręczność i wprawę niepospolitą, a zresztą i samego szatana po swojéj stronie. Teraz musi gdzieś krążyć po Medyolanie; a Bóg wie, jak wielkie spustoszenie tam sprawił — I odtąd póki żył, a żył jeszcze długie lata, za każdym razem, gdy w jego obecności mówiono o namaścicielach, powtarzał tę historyą, dodając na ostatku: — Ci, którzy utrzymują jeszcze, że to wszystko nieprawda, niech mnie przynajmniéj tego nie mówią; bo trzeba było widziéć na własne oczy, tak, jak ja widziałem.
Renzo, daleki od wyobrażania sobie, jak wielkiego niebezpieczeństwa uniknął, przejęty raczéj gniewem niż strachem, idąc, myślał o tém obrażającém i niesłuszném obejściu się, którego doznał przed chwilą; co prawda domyślał się mniéj więcéj, o co go ów człowiek posądzał, ale rzecz cała wydała mu się tak dziwną, tak nierozsądną, że przyszedł wkrótce do przekonania, iż ów nieznajomy mieszczanin musiał miéć chyba źle w głowie. — Ale w każdym razie to niedobry początek — powiedział sobie. — Zdawałoby się, że ten Medyolan naprawdę jest dla mnie feralny. Kiedy mam wejść niego, wszystko mi idzie jak z płatka, a potém, kiedy już w nim
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/226
Ta strona została przepisana.