Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/227

Ta strona została przepisana.

jestem, zewsząd walą się same przykrości i biedy, jak gdyby już tu na mnie umyślnie czekały. Ale co tam!.. Ot, z pomocą boską... jeżeli znajdę... jeżeli potrafię znaléść... o! wówczas... mniejsza tam o to wszystko!
Doszedłszy do mostu, nie wszedł nań, lecz skręcił na lewo, w ulicę Ś-go Marka, bo, jak mu się zdawało (i jak też było w istocie), ulica ta musiała do środka miasta prowadzić. Idąc, spoglądał na prawo i na lewo, w nadziei zobaczenia jakiéjś ludzkiéj postaci; lecz nie dostrzegł nic innego, oprócz nawpół zgniłego trupa w małym rowku, który się ciągnie wzdłuż domów, rzadko rozsianych (a było ich podówczas mniéj jeszcze niż dzisiaj) i kawałka samotnéj ulicy przed sobą. Po niejakiéj chwili usłyszał, że ktoś woła: — Mój człowiecze, mój dobry człowiecze! — i spojrzawszy w stronę, z któréj głos pochodził, zobaczył nieopodal, na tarasie samotnego domku, jakąś biedną kobietę, otoczoną dziatwą, która, nie przestając wołać, ruchem ręki zdawała się prosić go, aby się zbliżył. Nasz chłopak podbiegł śpiesznie, a gdy się przed domem zatrzymał, rzekła kobieta: — O, mój zacny człowiecze! w imię tych wszystkich osób najdroższych, któreś utracił, proszę cię, abyś mi jedno dobrodziejstwo wyświadczył: idź do komisarza, powiedz mu, że o nas zapomniano, że tu siedzimy zamknięci. Zamknięto nas w domu, jako podejrzanych, bo mój biedny mąż umarł, i drzwi gwoździami zabito, jak sam widzisz; a od wczorajszego poranku już nam i żywność przestano przynosić. Dotychczas nikt się nie chciał ulitować nad nami, nikt spełnić méj prośby, a te biedne dzieciaki mrą z głodu tymczasem.
— Z głodu! — zawołał Renzo i szybkim ruchem ręki sięgnął do obu kieszeni kaftana. — Oto macie, macie — rzekł, wydobywając z nich dwa małe bochenki. — Spuśćcie mi tylko jaki kosz, abym je weń włożył.
— Niech ci Bóg stokrotnie nagrodzi! Zaraz, zaraz, mój dobry człowiecze — rzekła kobieta i poszła po kosz i po powróz, na którym ów kosz spuściła następnie z tarasu.
Naszemu Renzowi tymczasem przyszły na myśl owe chleby, które znalazł pod krzyżem w czasie swéj pierwszéj bytności w Medyolanie, i powiedział sobie w duchu: — Otóż teraz je oddam, a tak może lepiéj nawet będzie, niż gdybym je oddał ich prawdziwemu właścicielowi; boć to jest naprawdę dobry uczynek.
— Co zaś do komisarza, o którym mówicie — rzekł następnie, kładąc chleby do kosza — to nie wiem doprawdy, czy wam się na co przydać mogę, bo muszę wam powiedziéć, że przed chwilą zaledwie przybyłem do miasta i że nie znam go wcale. Jednak, jeżeli