Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/233

Ta strona została przepisana.

na ulicy, to witali się zdaleka, w milczeniu, z pośpiechem. Idąc, każdy był całkiem zajęty omijaniem obrzydliwych zawad, szerzących zarazę, któremi ziemia była usiana, a miejscami zupełnie pokryta; każdy usiłował trzymać się środka ulicy, z obawy innych, gorszych jeszcze brudów, lub jakiego okropnego ciężaru, który mógł nań spaść z okna, z obawy przed proszkami jadowitemi, któremi, jak zapewniano, często z okien obsypywano przechodniów, z obawy nareszcie samych murów, które mogły być pomazane maścią. Tak więc ciemnota, odważna i ostrożna zarazem, lecz na swój śposób, bo na opak, dodawała teraz coraz nowych udręczeń do udręczeń już istniejących i budziła strach jakichś urojonych niebezpieczeństw, tłumiąc coraz bardziéj, a raczéj niszcząc zupełnie dobrze zrozumiane, zbawienne obawy istotnego niebezpieczeństwa, które z początku objawiać się zaczęły.
Tak wyglądało to, co najmniéj strasznego, najmnijé opłakanego i godnego litości było w owém mieście, to jest ludzie dostatni i zdrowi, i na teraz przynajmniéj, po tylu obrazach niedoli, które już mi tu nakreślić wypadało, myśląc przytém o tylu innych, jeszcze stokroć groźniejszych, które niezadługo trzeba mi będzie stawiać czytelnikowi przed oczy, wolę całkiem zaniechać mówienia o tém, jak wyglądali chorzy, czołgający się po ulicach, albo leżący na bruku, oraz dzieci, kobiety, ubodzy. Był-to taki obraz, że patrzący na niego mógł prawie jakąś rozpaczliwą pociechę znajdować w tém, co na nieobecnych, na pokolenia późniejsze robi najbardziej wstrząsające i bolesne wrażenie: oto doznawał ulgi na myśl, na widok, że tych żyjących już tak niewiele zostało.
Idąc wciąż wpośród tego zniszczenia i pustki, Renzo przebył już sporą część wskazanéj mu drogi, gdy naraz z pewnej ulicy, na którą miał zawrócić, ale od któréj był jeszcze dosyć daleko, doleciał go jakiś hałas, a z nim razem i odgłos zwykły strasznych, żałobnych dzwonków.
Przybywszy do rogu owéj ulicy, która była jedną z najszerszych, spostrzegł cztery wozy, stojące w jej środku; dokoła nich panował ruch taki, jaki zwykle widziéć można na targu zbożowym, kiedy ludzie, snując się we wszystkich kierunkach, dźwigają wory, rzucają je, przenoszą z jednego miejsca na drugie. Monatti wchodzili do domów, a po chwili wychodzili z nich z ciężarem na plecach, który kładli na tym lub owym wozie; jedni z nich byli ubrani czerwono, inni nie mieli wcale téj wyróżniającéj oznaki, albo przystroili się w inną, bardziéj jeszcze obmierzłą: w kity z piór i kutasy barw jaskrawych, które ci nikczemnicy, jakby na znak wesela, umyślili nosić wpośród téj ogólnéj żałoby. Co chwila to z tego, to z owego okna dawał się słyszéć głos ponury, który wołał: — Tu,