Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/237

Ta strona została przepisana.

na kołatce i trzymał ją na niéj zawieszoną, jakby nad urną, z któréj ma wyciągnąć za chwilę kartkę z wyrokiem śmierci lub życia. Nareszcie podniósł kołatkę i we drzwi uderzył.
Po niejakiéj chwili otworzyło się do połowy okno na piętrze, ukazała się w niém jakaś kobieta i spoglądała na dół z twarzą ponurą, z wyrazem, który zdawał się mówić: co to? kto to? monatti? włóczęgi? komisarze? namaściciele? dyabły?
— Szanowna pani — rzekł Renzo głosem niezbyt pewnym, patrząc w górę — czy tu jest w służbie dziewczyna ze wsi, imieniem Łucya?
— Już jéj tu niema; idźcie z Bogiem! — odpowiedziała kobieta i chciała zamknąć okno.
— Chwilkę! przez litość. Niéma jéj! A gdzież jest?
— W lazarecie — i znowu zaczęła zamykać okno.
— Ależ chwilkę, na miłość boską! Czy na mór zachorowała?
— A przecie nie na co innego! Dziwi was to, rzecz niezwyczajna, co? No, idźcie z Bogiem!
— O, ja nieszczęśliwy! Ach! pani, jeszcze słówko! I mocno zachorowała? I jak to dawno?..
Ale tymczasem okno zamknęło się już naprawdę.
— Pani, szanowna pani! jedno słówko tylko, przez litość! w imię tych wszystkich, których straciłaś! Ja przecie proszę tylko, chcę się dowiedziéć. Ej! pani! pani łaskawa! Lecz było-to to samo, co mówić do ściany.
Przerażony tą wiadomością i oburzony na owę kobietę, Renzo raz jeszcze za kołatkę uchwycił i stojąc odrzwi oparty, to ją ściskał, to z ręki wypuszczał, to podnosił, aby powtórnie do drzwi zapukać, to trzymał zawieszoną w powietrzu. W tém silném wzruszeniu, które nim miotało, obejrzał się, bo mu przyszło na myśl, iż może tu w pobliżu jest jaki człowiek, jaki sąsiad litościwy, który zechce mu udzielić rady, wskazówek, wiadomości nieco dokładniejszych. Ale pierwszą i jedyną osobą, którą spostrzegł, była inna kobieta, stojąca o jakie dwieście kroków od niego. Na twarzy jéj malowała się złość, przestrach, niecierpliwość, nienawiść; oczy szeroko rozwarte patrzyły tak, jakby chciały jednocześnie i na niego być ciągle zwrócone i sięgać daleko w głąb ulicy; usta miała otwarte, jakby chciała krzyczeć z całéj siły, pomimo to jednak milczała, znać było nawet, że oddech wstrzymywała; dwoje chudych ramion podniosła do góry, poruszając pomarszczonemi, zakrzywionemi jak szpony rękami, które zdawało się, iż schwytać coś chciały; widoczném było, że chce ludzi zwołać, ale tak, aby tego ktoś jeden nie spostrzegł. Kiedy wzrok Renza spotkał się z jej wzrokiem, wzdry-