Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/246

Ta strona została przepisana.

wątpliwość co do tego, czy zostały zwabione tu hojną zapłatą, czy raczéj ową wielką litością, która każę szukać boleści i potrzeb, aby nieść im ulgę i pomoc. Jedna z nich ze smutkiem niemałym odsunęła od piersi, w któréj już pokarmu zabrakło, płaczącą dziecinę i szła szukać zwierzęcia, któreby ją zastąpiło. Inna patrzyła z rozczuleniem na niemowlę, które u jéj piersi usnęło, i ucałowawszy je, ostrożnie wstała, udając się do jednéj z chałup, by je złożyć na posłaniu. Lecz trzecia, pozwalając ssać ze swéj piersi obcemu dziecięciu, oczy zwróciła ku niebu, wpatrując się w nie z takim wyrazem, jakby zapomniała o wszystkiém, co ją otacza. O czém tak myślała ta kobieta w téj postawie, z tym wzrokiem? Może o inném, o własném dziecięciu, które niedawno jeszcze tę samę pierś ssało i które przy téj piersi skonało! Starsze wiekiem kobiety inną służbę pełniły. Jedna z nich nadbiegała na krzyk zgłodniałéj dzieciny, brała ją na ręce i niosła do kozy, która nieopodal stała przy kupce świeżéj trawy i zbliżała je do jéj wymienia, krzycząc na niezgrabne zwierzę i gładząc je jednocześnie, aby zmusić do spokojnego zachowania się i do przyjęcia na siebie obowiązku karmicielki. Druga śpieszyła do jakiegoś niemowlątka, które koza, zajęta karmieniem innego dzieciaka, nieuważnie nogą przygniotła; trzecia chodziła po placyku z dzieckiem na ręku, kołysząc je i starając się uśpić śpiewem, lub uspokoić pieszczotliwemi wyrazami, nazywając je przytém imieniem, które sama mu dała. Naraz do ogrodzenia wszedł jakiś kapucyn z białą brodą, niosąc na ręku dwoje plączących niemowląt, których matki skonały przed chwilą; jedna z kobiet pośpieszyła na jego spotkanie, wzięła niemowlęta i przytuliwszy do siebie, poszła szukać wpośród swych towarzyszek i w trzódce kóz kogoś, ktoby je zaraz nakarmił.
Długą chwilę stał Renzo jak przykuty do miejsca, bo choć mu pilno było iść daléj i szukać tego, co było celem wszystkich jego myśli, jednak obraz ten miał w sobie coś tak pociągającego, że pomimo, iż nieraz już oczy od owéj szczeliny w parkanie odwrócił, znowu je do niéj przykładał, aby raz jeszcze spojrzeć do wnętrza ogrodzenia.
Wreszcie poszedł daléj, idąc wzdłuż parkanu, aż do miejsca, w którém kilka chałup, przytykających do niego, kazały mu zmienić kierunek. Poszedł więc wówczas wzdłuż owych chałup, z zamiarem zbliżenia się znowu do parkanu, skoro tylko to będzie możebném. Nagle, gdy patrzył przed siebie, starając się najdogodniejszą drogę wybrać, zjawisko niespodziane, chwilowe, przelotne wstrząsnęło jego duszą do głębi. O jakie sto kroków przed sobą spostrzegł przechodzącego i niknącego zaraz wśród chałup kapucyna, w którym, choć go widział tak zdaleka i chwilowo, zdało mu