się, że poznaje z ruchów, postawy i twarzy ojca Krzysztofa. Łatwo możecie sobie wystawić jego wzruszenie. Biegł w tamtę stronę, skręcił w bok między chałupy, krążył wpośród nich naprzód, nazad, w prawo, w lewo, szukał wszędzie, zaglądał, aż wreszcie z nieopisaną radością spostrzegł znowu owę postać, owego mnicha; widział go nieopodal, widział, jak z miseczką w ręku odchodził od jakiegoś kotła i kroczył ku jednéj z chałup; usiadł na jéj progu, misę przeżegnał, zaczyna jeść. Tak, to on, to ojciec Krzysztof!\
Przygody i dzieje ojca Krzysztofa od Czasu, gdyśmy go z oczu stracili, dadzą się opowiedziéć w dwu słowach. Nie opuszczał Rimini, ani nawet o tém pomyślał, aż do chwili, kiedy mór, wybuchając w Medyolanie, dał mu sposobność do spełnienia tego, czego sobie zawsze pragnął tak gorąco, do poświęcenia życia dla bliźnich. Zaczął prosić, błagać, aby go tam posłano dla doglądania chorych. Stryj hrabia już nie żył, a zresztą wszelkie inne względy musiały teraz ustąpić przed potrzebą zebrania jak największéj ilości ludzi, mogących pełnić służbę w lazarecie; prośbom więc jego odrazu stało się zadość. Udał się natychmiast do Medyolanu, do lazaretu i był już tu przeszło od trzech miesięcy.
Lecz radość Renza z powodu znalezienia zacnego zakonnika ani na jednę chwilę nie była zupełną, bo już przyglądając mu się, gdy go poznawał, musiał spostrzedz, jak dalece się zmienił. Twarz miał wychudłą i bladą, oczy zapadłe, pochyloną postać; znać było, że to wycieńczone, słabe ciało krzepi tylko i podtrzymuje jakiś nadludzki prawie wysiłek ducha.
I on również wpatrywał się w idącego ku niemu młodzieńca, który ruchem, ponieważ nie śmiał głosem, starał się zwrócić na siebie jego uwagę i dać się poznać.
— Ach, ojcze Krzysztofie! — rzekł następnie, gdy się już doń przybliżył na tyle, iż mógł być słyszany, nie podnosząc głosu.
— Ty tu! — powiedział zakonnik, stawiając miskę na ziemi i wstając.
— Ojcze, jak się masz? Jak się masz, ojcze?
— Lepiéj niż tylu innych biedaków, których tu widzisz — odrzekł zakonnik, a głos jego był słaby, smutny, zmieniony jak i cała jego postać. Tylko oczy były te same, co dawniéj, a nawet było w nich coś bardziéj błyszczącego, żywszego, niż dawniéj, jakby poświęcenie, jakby miłość bliźniego, podniesione do najwyższéj potęgi, u kresu swego dzieła i czując się już bliskiemi swego źródła, w nadziemskiéj radości, roznieciły w tych źrenicach płomień żywszy i czystszy, niż ten inny, który choroba gasiła powoli.
— Ale ty — ciągnął daléj — dlac
zego tu jesteś, dlaczego tak się narażasz?
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/247
Ta strona została przepisana.