dziany z każdego okna celek lazaretowych, z każdego prawie miejsca wielkiego dziedzińca. Tak było kiedyś; dziś kaplicę obrócono na inny użytek, zamurowano łuki w fasadach, lecz pierwotne wiązanie, pozostając nietknięte, mówi jasno o pierwotném przeznaczeniu tego budynku i o tém, jak dawniéj wyglądał.
Renzo zdaleka już spostrzegł ojca Feliksa, który przeszedłszy pod portykiem kaplicy, zatrzymał się w łuku, znajdującym się nawprost bramy, wiodącéj do miasta. Przed lukiem tym na ulicy środkowéj stał orszak, który miał prowadzić i do którego, jak to widać było z jego ruchów i z całéj postawy, zaczął zaraz przemawiać.
Chłopak nasz, krążąc wśród chałup, tak swoje kroki kierował, aby stosownie do rady ojca Krzysztofa, znaléść się w tyle owego orszaku. Gdy tam przyszedł, stanął cicho po-za innemi i zaraz zaczął patrzyć przed siebie na zgromadzonych; nie na wiele jednak mu się to przydało, bo z tego miejsca widział tylko tłum głów, zwróconych w stronę kaplicy. Pewna ich liczba, w środku, była pokryta chustkami i zasłonami; na nie zwrócił oczy z większą jeszcze uwagą; lecz po niejakiéj chwili, i tu również nie zdoławszy dojrzéć nic więcéj, podniósł wzrok do góry, w stronę, w którą wszyscy patrzyli. Uczuł rozczulenie i uwielbienie na widok czcigodnéj postaci każącego zakonnika, i z tą odrobiną uwagi, jaka w takiéj chwili mogła mu jeszcze pozostać, zaczął słuchać jego uroczystéj przemowy.
— Zwróćmy myśl naszę do tych tysięcy ludzi, którzy przeszli tamtędy — mówił ojciec Feliks, wskazując ręką po-za siebie na bramę, wiodącą na cmentarz ś-go Grzegorza, który był wówczas, rzec można, jednym wielkim grobem — spójrzmy dokoła na te tysiące, które tu jeszcze zostają, nie wiedząc, którędy stąd wyjdą, spójrzmy wreszcie na siebie, na tę małą garstkę, która z tego miejsca boleści i śmierci cało wychodzi. Niech będzie pochwalony Bóg wszechmogący! Pochwalony w sprawiedliwości! pochwalony w miłosierdziu! pochwalony w śmierci! pochwalony w życiu! pochwalony w tém naszém ocaleniu! Ach! bracia najmilsi! i dlaczegóż ocalić nas raczył, jeżeli nie dlatego, by tu, na ziemi, mieć garstkę swego wybranego ludu, wybranego, bo oczyszczonego przez boleść, bo przejętego wdzięcznością ku Niemu? Jeżeli nie po to, byśmy teraz, czując mocniéj jeszcze niż dawniéj, iż życie Jego jest darem, cenili je tak, jak winniśmy cenić wszystko, co od Niego pochodzi, i używali go na pełnienie dzieł takich, z których Jemu złożyć możemy ofiarę? Jeżeli nie po to, byśmy, pomni na nasze nieszczęścia, śpieszyli z pomocą bliźnim naszym, byśmy ukochali ich tém goręcéj? Pomoc nasza i miłość nasza należy się najprzód tym, z któremi cierpieliśmy tu razem, z któremi mieliśmy wspólne nadzieje i obawy;
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/256
Ta strona została przepisana.