musiały słowa jego na tych ludzi, którzy widzieli ciągle ojców kapucynów zajętych służeniem im i doglądaniem ich, którzy patrzyli na to, jak umierali dla nich, którzy wiedzieli, że ten ich zwierzchnik, ten ich przywódca, który teraz w imieniu wszystkich swych braci prosił ich o przebaczenie, dawał z siebie zawsze przykład najwyższego poświęcenia i raz sam już bliskim był śmierci; pomyślcie, jaki-to wybuch płaczu, jakie-to łkania były odpowiedzią na jego przemowę! Następnie szlachetny zakonnik wziął krzyż wielki, oparty o jeden z filarów, podniósł go wysoko do góry, w krużganku zewnętrznym zostawił swoje sandały i zszedłszy ze stopni wśród ludu, który z oznakami wielkiego szacunku ustępował mu z drogi, poszedł stanąć na czele gromady.
Renzo rozczulony, spłakany tak, jakby był jednym z tych, których proszono o to dziwne przebaczenie, również usunął się na stronę i stanąwszy przy jakiéjś chałupie, napół ukryty, z głową wysuniętą naprzód, z oczyma rozwartemi szeroko, z sercem bijącém gwałtownie, lecz razem z jakąś nową i niezwykłą ufnością, zrodzoną, jak sądzę, z rozrzewnienia, którem go przejęło kazanie i widok rozrzewnienia innych, czekał na przejście orszaku.
Lecz otóż i orszak już ruszył: na przedzie szedł ojciec Feliks boso, z owym powrozem na szyi, trzymając wysoko przed sobą krzyż wielki i ciężki; z jego bladéj, wychudłéj twarzy widniała skrucha i męstwo zarazem; stąpał powoli, lecz krokiem pewnym, a łatwo zgadnąć, że czynił to jedynie dlatego, by oszczędzać słabe siły tych, których prowadził; cała jego postać świadczyła o tém, że zwiększenie trudów i niewygód wszelkiego rodzaju, tak nieodłącznych od jego ciężkiego obowiązku, dają mu właśnie moc do tém gorliwszego jego pełnienia. Tuż za nim szły dzieci starsze, bose po największéj części; niewiele z nich miało na sobie całkowite ubranie, niektóre były tylko w koszulach. Daléj szły kobiety, z których każda niemal prowadziła małą dziecinę za rękę, śpiewając Miserere, a słabe dźwięki ich głosów, bladość i wycieńczenie ich twarzy zdolne są przejąć litością i wzruszyć do głębi każdego zwykłego widza, każdego zwykłego przechodnia. Lecz uwaga Renzs wcale czém inném zajęta; cały we wzrok się zmienił: patrzył, przyglądał się pilnie każdemu szeregowi, każdéj postaci; nie opuszczał żadnej twarzy, co mu tém łatwiéj przychodziło, że orszak posuwał się bardzo powoli. Szli wciąż a szli, on patrzył a patrzył, lecz zawsze napróżno; co chwila rzucał przelotne spojrzenie na te szeregi, które miały jeszcze obok niego przeciągać; już ich niewiele zostało, już ostatni przechodził, przeszły wszystkie kobiety; same nieznane twarze. Ręce mu opadły i z głową przechyloną na jedno ramię przeprowadził jeszcze wzrokiem ów szereg ostatni w czasie, gdy już obok niego
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/258
Ta strona została przepisana.