Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/259

Ta strona została przepisana.

zaczęli przechodzić mężczyźni. Wtém nanowo wytężył uwagę, nanowo nadzieja w serce jego wstąpiła, bo spostrzegł kilka wozów, jadących zwolna za orszakiem, na których znajdowali się ci z powróconych do życia, którzy jeszcze o własnych siłach chodzić nie mogli. Tu kobiety znajdowały się na ostatku, a wozy jechały tak powoli, że również mógł przyjrzéć się każdéj, nie pominąć żadnéj. Ach! lecz na cóż się to zdało! Renzo przejrzał wóz pierwszy, drugi, trzeci, wszystkie po kolei; na żadnym Łucyi nie było; za ostatnim szedł już tylko, zamykając pochód i widocznie pilnując porządku, jakiś inny kapucyn, o poważnym wyrazie twarzy, z laską w ręku. Był-to ów ojciec Michał, który, jak-eśmy już mówili dawniéj, został wyznaczony na towarzysza i pierwszego pomocnika ojca Feliksa.
Tak więc zgasła zupełnie ta błoga nadzieja, a opuszczając Renza, nietylko uniosła z sobą ulgę chwilową, którą mu sprawiła, lecz nadto, jak to się najczęściéj zdarza w takich razach, pozostawiła go w stanie stokroć gorszym jeszcze niż przedtém. Teraz już rzeczą najlepszą, jaka spotkać go mogła, było znalezienie Łucyi wśród chorych. Jednak, chcąc zagłuszyć śmiertelną obawę, która zajęła w nim miejsce nadziei, tak żywo rozbudzonjé przed chwilą, biedak nasz całą siłą duszy uchwycił się za tę nić tak wątłą, tak smutną; wyszedł na drogę i skierował się w stronę, z któréj przybyła procesya uzdrowionych. Kiedy się znalazł przed kaplicą, ukląkł na jéj stopniu najniższym i zaczął się modlić, albo raczéj przemawiać do Boga w wyrazach urywanych, bez związku, przeplatanych westchnieniami, w których była i prośba i skarga i obietnica — przemawiać tak, jak się nie przemawia do ludzi, bo ludzie nie mają dość przenikliwości, by taką mowę zrozumiéć, ani dość cierpliwości, by jéj wysłuchać; bo nie są dość wielcy, by uczuć dla niéj litość czystą, niezmieszaną z pogardą.
Po niejakiéj chwili wstał już nieco spokojniejszy; obszedł kaplicę do połowy i znalazł się w téj części ulicy środkowéj, któréj jeszcze nie widział, a która wiodła do drugiéj bramy lazaretu; wkrótce spostrzegł ogrodzenie, o którem mówił mu ojciec Krzysztof, a które rzeczywiście było w bardzo złym stanie, i przez jeden z otworów, których w niém nie brakło, dostał się do wnętrza oddziału, przeznaczonego dla kobiet. Zaledwie parę kroków postąpił, gdy spostrzegł na ziemi jeden z takich dzwonków, jakie monatti uwiązywali sobie u nogi; przyszło mu na myśl, że dzwonek taki mógłby mu posłużyć jako paszport w tém miejscu. Podniósł go, spojrzał dokoła, aby się przekonać, że nań nikt nie patrzy, i przywiązał go sobie do nogi zupełnie tak samo, jak to oni czynili. I nie tracąc więcéj ani chwili, rozpoczął natychmiast swoje poszukiwania,