Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/26

Ta strona została przepisana.

cha, jakby senna. Po chwili jednak dodała głośniéj z niepokojem: — a drzwi zamknięte? Dobrze zamknięte? — I obejrzawszy się najprzód po pokoju, podniosła się z ziemi, wyciągnęła ręce naprzód i krokiem chwiejnym poszła ku drzwiom.
Stara też poskoczyła do drzwi, wyprzedziła Łucyą i odsuwając a następnie zasuwając znów rygiel, powiedziała: — Czy słyszysz? czy widzisz? dobrze zamknięte? teraz już będziesz spokojna?
— O, spokojna! ja mam być tu spokojna! — rzekła Łucya, wracając do swego kątka i siadając na podłodze. — Ale Pan Bóg wie, że tu jestem!
— Chodź do łóżka, cóż chcesz tam robić w tym kącie skulona, jakby pies jakiś? Gdzież-to widziano odrzucać wygody życia, kiedy je mieć można?
— Nie, nie chcę, zostawcie mię tu.
— No, kiedy nie chcesz, to nie moja w tém wina! Oto, patrz, prawie całe łóżko ci zostawiam, sama położę się na brzeżku, z twojéj to łaski będę dziś spać tak niewygodnie. Jeżeli się namyślisz, to przychodź, miejsca dosyć dla ciebie, a pamiętaj, żem cię kilka razy prosiła, i to najgrzeczniéj prosiła, abyś się kładła. — Domagając tych słów, wsunęła się stara w ubraniu pod kołdrę; i cisza zaległa pokoik.
Łucya siedziała nieruchomie w kąteczku, cala się w kłębek zwinęła, oparła ręce na podniesionych kolanach i twarz w dłoniach ukryła. Znajdowała się w dziwnym jakimś stanie, którego ani snem, ani czuwaniem nazwać było nie można, w głowie zaś jéj z niesłychaną szybkością wracały najstraszliwsze myśli, uczucia, obrazy. To, odzyskując nieco świadomości siebie i przypominając wyraźnie wszystkie okropności, na które patrzyła i wszystkie katusze, których doznała w tym jednym dniu, starała się przeniknąć ciemną, nierozwikłaną, groźną rzeczywistość; to znów umysł jéj, porwany w odmęt jeszcze bardziéj ciemnych urojeń, musiał walczyć z widziadłami które urosły z niepewności, rozpaczy i trwogi. Przez czas pewien trwała ta straszna męczania, lecz nakoniec osłabione, nadwątlone siły nie mogły jéj dłużéj podołać. Łucya wyprostowała zdrętwiałe swe członki, wyciągnęła się na podłodze i wpadła w jakiś stan, bardziéj już do prawdziwego snu zbliżony. Lecz nie na długo: nagle, jakby ktoś na nią zawołał, drgnęła, uczula nieodbitą potrzebę otrząśnięcia się z chwilowego odrętwienia, skupienia wszystkich swych myśli, wyjaśnienia sobie, gdzie jest, u kogo, w jaki sposób, dlaczego. Do uszu jéj jakiś odgłos doleciał, wytężyła słuch: było-to miarowe, przeciągle chrapanie staréj kobiety; otworzyła oczy i spostrzegła słabe światło, ukazujące się i niknące na przemiany; ostatnie błyski dopalającéj się lampki, która to wy-