poszukiwania trudne nad wszelki wyraz, bo jeżeli nawet nie ze względu na to, jakiemi były owe przedmioty, wśród których miały być prowadzonemi, to chociaż na samę ich ilość. Zaczął przebiegać wzrokiem, a raczéj przyglądać się uważnie nowym obrazom niedoli, podobnym wprawdzie do tych, na jakie już patrzył poprzednio, a jednak tak od nich odmiennym; bo tu klęska ta sama objawiała się, że tak powiem, pod inną postacią: innemi były cierpienia, inne ich znoszenie, inne skargi i współczucie i sama pomoc wzajemna, inną była nawet litość, która się w sercu widza budziła.
Już od pewnego czasu krążył po tém miejscu boleści, nie natrafiwszy na żadnę przeszkodę, lecz nie zdoławszy jednak wpaść na żaden ślad téj, któréj szukał, gdy naraz usłyszał po-za sobą głośne: — Ej I ej! — Zdało mu się, że to na niego wołają; obejrzał się i spostrzegł w niejakiéj odległości komisarza, który, wskazując nań ręką, rzekł:
— Tam, w celkach, jest robota; tu, na teraz, jużeśmy skończyli.
Renzo zmiarkował zaraz, za kogo go wzięto; spostrzegł, że to ów dzwonek, uwiązany u nogi, jest przyczyną omyłki. Nazwał się w duchu osłem ostatnim za to, że pamiętając tylko o kłopotach, których mógł uniknąć dzięki téj oznace, zapomniał zupełnie o tylu innych, które ta właśnie mogła nań ściągnąć, lecz pomyślał jednocześnie i o tém, że trzeba co najprędzéj zninknąć od tego człowieka. Z pośpiechem po kilkakroć kiwnął głową, jakby dla powiedzenia mu, że rozkaz zrozumiał i chce go wypełnić, i skręcił na bok pomiędzy chałupy, które go przed wzrokiem komisarza zakryły.
Kiedy mu się już zdało, że się dostatecznie oddalił, pomyślał również o pozbyciu się tego, co było przyczyną całego jego kłopotu, i aby owę czynność wykonać, nie zwróciwszy niczyjéj uwagi, schował się do wąskiego przejścia, które się znajdowało pomiędzy tylnemi ścianami jakichś dwu chałup. Nachylił się, aby dzwonek odwiązać, głowę oparł o słomianą ścianę jednéj z owych chałup; wtém do ucha jego z jej wnętrza doleciał głos... O, Boże wielki! czy to być może? Cały w słuch się zmienił: oddech zatrzymał... Tak, tak! to jéj głos... — Bać się... czego? — mówił ów głos. — Coś gorszego niż burzę przebyłyśmy przecie. Ten, co się nami opiekował dotychczas, i teraz nami opiekować się będzie.
Jeżeli Renzo nie wydał okrzyku, to bynajmniéj nie z obawy zdradzenia siebie, ale dlatego tylko, że mu tchu w piersiach zabrakło. Kolana ugięły się pod nim, zaćmiło mu się w oczach, lecz to trwało zaledwie chwilę; nagle odzyskał całą swą siłę, uczuł się rzeźwym, lekkim jak nigdy; w kilku krokach okrążył chałupę, stanął we drzwiach i zobaczył tę, która mówiła. Stała odwrócona od niego, pochylona nad jakiémś łóżkiem; na odgłos kroków obejrzała się;
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/260
Ta strona została przepisana.