że po rozstaniu znowu się połączycie na zawsze. Dziękujcie Bogu, że nie drogą uciech i przemijającego wesela wiódł was do sakramentu małżeństwa, lecz, że zsyłając na was ciężkie strapienia i próby, przygotował do przyjęcia tego sakramentu z cichą, lecz wielką i czystą radością. Jeżeli dziatkami Bóg was obdarzy, starajcie się wychować je na chwałę Jego, wpajajcie w nie miłość dla Niego i dla wszystkich ludzi, a wówczas już pod każdym innym względem potraficie pokierować je dobrze. Łucyo! — wszak on ci mówił — i wskazał na Renza — mówił o tém, kogo tu widział?
— Ach, tak ojcze, mówił!
— Będziecie się modlić za niego? O, módlcie się, módlcie i teraz i późniéj! A i za mnie także!... Dzieci wy moje! chcę, abyście mieli pamiątkę od biednego mnicha. — Tu wyjął z koszałki jakąś skrzyneczkę z prostego wprawdzie drzewa, ale wytoczoną i polerowaną starannie, z pewną, że tak powiem, kapucyńską wytwornością; i tak mówił daléj: — w téj skrzynce są resztki owego chleba... który mi dano, gdy po raz pierwszy prosiłem jałmużny; chleba, o którym musieliście słyszéć! Wam go zostawiam: schowajcie go; pokażcie go kiedyś waszym dzieciom. Narodzą się one w smutnych czasach, na smutnym świecie żyć będą, wśród pysznych i ciemięsców: powiedzcie im, żeby przebaczały zawsze, ach zawsze! wszystkim i wszystko! i żeby się także modliły za biednego kapucyna!
I podał skrzyneczkę Łucyi, która wzięła ją z takiém uszanowaniem, jak gdyby to była relikwia. Potém, z większym już spokojem w głosie, dodał: — a teraz powiedz mi, kogo tu masz w Medyolanie? Do kogo myślisz się udać, gdzie zamieszkać zaraz po wyjściu z lazaretu? I kto ciebie odprowadzi do matki, którą, jak mam nadzieję, Bóg raczył w zdrowiu zachować?
— Ta dobra pani chce mi tymczasem matkę zastąpić; razem stąd wyjdziemy, a potém ona już o wszystkiém pomyśli.
— Niech-że was Bóg błogosławi, zacna kobieto — rzekł zakonnik zbliżając się do jéj łóżka.
— Oj! i ja Go z całéj duszy błogosławię — odpowiedziała biedna wdowa — za to, że raczył pocieszyć tę moję niebogę: miałam wprawdzie zamiar zatrzymać ją na zawsze przy sobie. Ale widać, że On chciał inaczéj... Więc, tylko na czas jakiś pozostanie u mnie; sama ją do jéj wioski odwiozę, sama oddam ją matce; i, — dodała ciszéj — sama zajmę się jéj wyprawą. Tyle mam wszystkiego! Bóg mi nie poskąpił majątku, lecz z tych, którzyby mogli ze mną go używać, już nie mam nikogo!
— Tak więc — odrzekł zakonnik — możecie zrobić miłą Bogu ofiarę i dobry uczynek względem bliźniego. Nie będę wam polecał
Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/271
Ta strona została przepisana.